Mało ambitnej kadrze i mało wymagającemu trenerowi kibice Realu Madryt mogą podziękować, że ligowe emocje dla fanów skończyły się jeszcze w grudniu i teraz przed nimi nudne pół roku obserwowania meczów towarzyskich, w zasadzie o nic. Ale tylko pozornie, bo sytuacja drużyny w lidze hiszpańskiej jest bardziej skomplikowana. Wiadomo, że o mistrzostwie można zapomnieć i trzeba się raczej skupić na na walce o miejsca gwarantujące udział w Lidze Mistrzów (czytaj: wicemistrzostwie, bo każda pozycja niżej jest dla tej kadry wstydliwa). Pewne jest jedno – trzeba jak najszybciej odwrócić niepokojący trend (zaledwie 1 punkt w ostatnich trzech meczach) i zacząć wreszcie wygrywać. Wszyscy teraz jeżdżą po Realu, bo wydaje się niemożliwe, by tak szybko upaść tak nisko. By z tymi piłkarzami, niedawno wybieranymi do jedenastki roku, zaliczyć tak mizerną połowę sezonu. Pomijając ligowe punkty (tylko 32, i na półmetku słynne 19 straty do Barcelony!) najbardziej kuleje skuteczność – tylko 32 zdobyte gole (20 mniej niż Barcelona!) to mniej niż ma na koncie Valencia, Celta Vigo, Betis i Sociedad, a najlepsi strzelcy z Madrytu zaliczyli po… 4 trafienia (dla porównania Messi 17, Suárez 13). Świat się śmieje, lecz wymieniać dalej nie ma sensu, podobnie jak powtarzać te statystyki. Czas wziąć się do roboty, odzyskać dynamikę grupy i dobre odczucia w drugiej połowie rozgrywek. Pierwszym krokiem miało być zwycięstwo na Bernabéu z Deportivo La Coruña, które znajduje się w strefie spadkowej. Zadanie pozornie proste, ale porażki z Betisem czy Gironą oraz remis z Levante pokazały, że dla Realu nie ma łatwych meczów. Myśląc pozytywnie napiszę – nie było łatwych meczów, bo teraz przecież wszystko się zmieni. Tym bardziej, że to właśnie meczem z Deportivo 9 stycznia 2016 Zidane rozpoczął swoją piękną przygodę trenerską na królewskiej ławce i wtedy wygrał 5-0. Jest to więc znakomity rywal na „nowy początek”.
Dzisiejsze spotkanie tylko potwierdziło tę teorię. Madrytczycy wreszcie odpalili, zagrali bardzo dobrze i wygrali 7-1. To najwyższy wynik w tym sezonie. Pierwszy raz od dawna można było odnieść wrażenie, że wszystkim zależy, że walczą, że obserwujemy mistrzów, a nie znudzone grą wypalone gwiazdeczki, które już wszystko wygrały i więcej nie chcą. Wprawdzie Los Blancos przycisnęli dopiero po stracie bramki (López w 23 minucie) i ponownie w trakcie spotkania popełnili sporo błędów, a także zmarnowali niezliczone okazje (celował w tym jak zwykle Ronaldo), ale liczy się to, co w siatce, a tam wylądowało aż 7 strzałów. Golami podzieli się Modrić oraz Nacho, Cristiano i Bale, którzy trafili po dwa razy. Bohaterem został Walijczyk rozgrywający kapitalne zawody, oraz Nacho, który rozpoczął i zakończył goleadę. Najpierw wyrównał stan meczu w 32 minucie, gdy zamiast kolejnej wrzutki Marcelo wreszcie podał po ziemi, a ostatnią bramkę zdobył w 88 minucie. Ważne jest tez przełamanie CR7, który kilka razy uderzał bez powodzenia, ale potem zdobył swoje gole. Drugiego okupił własną krwią, gdyż przy strzale został kopnięty w twarz i musiał zejść z boiska.
Jedna jaskółka wiosny nie czyni, ale od czegoś trzeba zacząć. Real odbił się od dna i po raz pierwszy od dawna zaprezentował właściwą postawę przez pełne 90 minut. Królewscy wygrali pewnie, a ich grę przez długie fragmenty meczu można było oglądać z przyjemnością. To dobry prognostyk przed wizytą na Mestalla za tydzień. Jeśli tam panowie nie pękną, potwierdzą dobrą dyspozycję i wrócą z kompletem punktów, można będzie uwierzyć, że to coś więcej niż przypadek.
Plus meczu: Bale, Nacho