JORN
Life On Death Road
2017
Przy okazji każdej kolejnej płyty niespecjalnie w Polsce znanego Jørna Lande, ikony norweskiego metalu i hard rocka, stojącego na czele zespołu Jorn, podkreślam sympatię dla tego muzyka i jego dokonań. Tym bardziej, że ostatnio regularne płyty przeplata wydawnictwami okazjonalnymi i znajduje na to wszystko czas utrzymując ich przyzwoity poziom. W 2010 roku nagrał album Dio z coverami nagrań zmarłego wokalisty, którego sam bardzo przypomina. Trzy lata później płytą Symphonic przypomniał swoje najlepsze utwory w nowych aranżacjach, z kolei rok temu wypuścił krążek Heavy Rock Radio z coverami klasyków rocka. Całkiem nieźle, prawda? Ale coś za coś – aż 4 lata kazał czekać na swoje nowe piosenki. Czy poprawił formę po albumie Traveller, na którym gonił w piętkę i nieco przynudzał? Owszem, ale tylko trochę…
Mało kto odnotował pojawienie się tej płyty. Nie ma jak walczyć z tą niewiedzą. Radia nie grają – ludzie nie znają. Tekstów o zespole też mało. Mój niewiele pomoże, ale wytrwale będę pisał, nawet jeśli Jorn znów mnie nieco zawiódł. Nowy album, podobnie jak poprzednik, startuje z grubej rury. Tytułowy Life On Death Road to utwór dynamiczny, przebojowy, oferujący wszystko to, za co cenię Norwegów. Dobra melodia, ostre riffy, wyrazisty wokal i kilometry gitarowych solówek. Jest rasowo i mocno. Zaraz po nim następuje jeszcze bardziej hitowy Hammered To The Cross (The Business) z motoryczną sekcją, stadionowym wręcz refrenem i ciekawym zwolnieniem w środku. A potem jest już w kratkę. Bezpłciowe Dreamwalker i I Walked Away nie napawają optymizmem – w tych spokojniejszych tonach lepiej wypada The Optymist. To prawdziwa ballada z gitarą akustyczną i keybordowymi smyczkami, którą doceniam, aczkolwiek nie za scorpionsowe granie pod emerytów cenię Jørna Lande. Bardziej mnie interesuje czadowe łojenie, jakiego tu nie brakuje. Gorzej z wyrazistością utworów, ale przynajmniej dwa warto jeszcze pochwalić. Mroczny, sabbathowy riff to tylko preludium do obfitującego w zmiany tempa i rozkręcającego się z każdą chwilą Insoluble Maze (Dreams In The Blindness), zaś nieco szybszy The Slippery Slope (Hangman’s Rope) nie ma może tak dobrej melodii, za to urzeka bogatszą aranżacją. Wychodzi na to, że na Life On Death Road najlepiej sprawdzają się kompozycje o długich tytułach z dodatkiem w nawiasie…
Na koniec zostawiłem utwór szczególny, doskonale oddający filozofię norweskiej grupy i jej lidera. Man Of The 80’s – najbardziej melodyjny, „radiowy” w całym zestawie, to nostalgiczny powrót do czasów, które od początku inspirują pana Lande. To jest właśnie taki człowiek lat 80., wychowany na Deep Purple, Thin Lizzy, Dio czy Rainbow, do których to wzorców nawiązuje w swojej muzyce. I niech robi to dalej w takim stylu, jak obecnie. Facet tuż przed 50-tką jest w wybornej formie wokalnej i co najmniej niezłej kompozytorskiej. Life On Death Road raczej nie zostanie wizytówką zespołu – Jorn miał znacznie lepsze płyty, lecz to i tak kolejna porcja solidnie zagranego, pełnego energii hard rocka w nowoczesnej oprawie.