STEVEN WILSON
Hand. Cannot. Erase.
2015
Steven Wilson to prawdziwa ikona brytyjskiego progresywnego rocka. Stosunkowo młody, a już człowiek-legenda. Do tego miły, sympatyczny facet, którego miałem przyjemność poznać dzięki zaprzyjaźnionej firmie Rock-Serwis. O jego biografii pisałem recenzując genialny album Grace For Drowning z 2011 roku, o nim samym opisując krótki pobyt w Polsce (a na początku kwietnia kolejna wizyta z koncertami w Krakowie i Łodzi), nie będę więc się powtarzał od razu przechodząc do sedna – oceny najnowszego albumu brytyjskiego wirtuoza. Ocena to może niewłaściwe słowo, bardziej chodzi o odczucia i kilka osobistych refleksji. Steven tworzy dla wybrańców, dla dojrzałych ludzi wrażliwych na delikatne piękno muzycznych pejzaży malowanych gitarą, melotronem, fortepianem, jak również głosem. Na Hand. Cannot. Erase. udała mu się rzecz wyjątkowa – w 66 minutach zawarł całego siebie, nagrał dzieło wyjątkowe, będące prawdziwą kwintesencją jego twórczości, stojące na równi ze wspomnianym Grace For Drowning. A może nawet wyżej?
Właśnie album z 2011 roku jest tu dobrym punktem odniesienia, a nie ostatni krążek The Raven That Refused to Sing (And Other Stories). Ten był bardziej jazzujący, bardziej eksperymentalny. Tym razem Steven powrócił do tego, w czym czuje się najlepiej, a na dodatek bardzo urozmaicił repertuar. Może prostsze piosenki czy akustyczne miniaturki zirytują ortodoksyjnych fanów prog rocka oczekujących kilkunastominutowych improwizacji, ale po ich uważnym wysłuchaniu powinni dostrzec urok samych melodii. Taki jest utwór tytułowy – prosty rytm, wręcz popowa estetyka, ale jakże zgrabna melodia i jakże zarażający refren. Taki jest Happy Returns – pozornie zwykła ballada, lecz zarazem jakże magiczna i niezwykła. Takie jest akustyczne melotronowo-klawiszowe cudeńko Transience. I wreszcie przesycony elektroniką Perfect Life z uduchowioną, niebiańską melodeklamacją Katherine Jenkins i wspaniałym rozwinięciem Stevena, zresztą znany doskonale z singla promującego krążek. To ta lżejsza część Hand. Cannot. Erase. Cała reszta albumu (poza krótkim intro i równie krótką codą) to już rozbudowane utwory, kojarzone z największymi klasykami rocka progresywnego. To nie może dziwić, Wilson przesiąknął tą muzyką, podobnie pojmuje proces tworzenia jak jego wielcy idole sprzed lat. Przecież nawet w wolnych od tworzenia chwilach muzyk remasteruje klasyczne albumy King Crimson, ostatnio też Yes. Do nieco przekombinowanej, pełnej przełamań 10-minutowej kompozycji 3 Years Older długo nie mogłem się przekonać, lecz przecież to prog rock w najczystszej postaci. Pokręcony w stylu Rush, z delikatnym wstępem, jazzującymi klawiszami, licznymi łamańcami, zmianami tempa i ostrym finałem. Oniryczny, bogato zaaranżowany Routine, w którym partie wokalne na zmianę z autorem przepięknie śpiewa Ninet Tayeb (zwyciężczyni izraelskiego Idola) świetnie kontrastuje z pełnym agresywnych gitar Home Invasion, który z kolei gładko przechodzi w Regret #9, syntezatorowy majstersztyk przypominający czasy Pink Floyd z okresu Dark Side Of The Moon i Wish You Were Here. I wreszcie ponad 13-minutowy, klasycznie zbudowany Ancestral – prawdziwa perła neoprogresywnego grania, z delikatnym wstępem, emocjonalnym śpiewem Wilsona i Tayeb, aż po metalowe rozwinięcie a’la Rush, King Crimson czy Porcupine Tree, które potem zwalnia na porcję fletu i smyków, by w finale jeszcze bardziej dodać do ognia.
Wymieniam i wymieniam, a może wystarczyło po prostu napisać, że Steven Wilson zaprezentował swój najciekawszy krążek? Płytę, której trudno coś zarzucić, oczywiście pod warunkiem, że lubimy takie klimaty. Jak pisałem – to muzyka dla wybrańców. Warto też wspomnieć o warstwie tekstowej, która rzuci nieco światła na tak wysoki poziom melancholii w nagraniach, mamy tu bowiem do czynienia z prawdziwym concept albumem o samotności w dzisiejszym zwirtualizowanym świecie widzianym z pozycji kobiety, która przeprowadziła się do miasta i zniknęła w tłumie, została wchłonięta na wzór tysięcy innych, żyjących tuż obok i nikomu nieznanych osób. Za punkt wyjścia posłużyła historia 38-letniej Brytyjki Joyce Carol Vincent, której ciało odkryto w mieszkaniu dopiero po 2 latach od śmierci. Mimo że miała wielu znajomych, nikt się nie zainteresował jej nagłym zniknięciem. Prowadzi to do smutnych refleksji nad dzisiejszym światem, w którym giną trwałe wartości, marginalizowane są kontakty międzyludzkie, jedynie komunikacja wirtualna odgrywa ogromną rolę, każdy ma setki znajomych i pozornych przyjaciół na facebooku, ale tak naprawdę w tzw. realu pozostajemy samotni i anonimowi, a nasz los mało kogo obchodzi.
Album Hand. Cannot. Erase. rośnie z każdym kolejnym przesłuchaniem. Pozwala wciąż odkrywać coś nowego, docenić smaczki aranżacyjne i złożony charakter kompozycji. Stanowi kolejny dowód na to, że jeśli chodzi o łączące nowoczesność z tradycją progresywne granie Steven Wilson nie ma sobie równych. Bierze od najlepszych to, co najlepsze, dodaje własne pomysły i tworzy z tego nową jakość. Bardzo wysoką jakość. Jestem pewien, że czas będzie dla tej muzyki niezwykle łaskawy.