STEVEN WILSON Grace For Drowning

Steven Wilson Grace For Drowning recenzja R2RSTEVEN WILSON
Grace For Drowning
R2R Rock To Remember2011


R2R

Prezentując nowe wydawnictwa, staram się nie zapominać o albumach nieco starszych, ale z pewnością godnych zapamiętania (Rock To Remember). Takim krążkiem jest mój prywatny album roku 2011 – przepiękna, wielobarwna płyta Stevena Wilsona Grace For Drowning. Prawdziwa perła muzyki artrockowej, przywodząca na myśl najwspanialsze dokonania King Crimson, z Dworem Karmazynowego Króla na czele. Album dość świeży, ale równy wielkim klasykom i zasługujący na znaczek R2R.
   Najpierw kilka słów o tym brytyjskim muzyku, który nadal pozostaje mało znany szerokiemu audytorium, a jest postacią bardzo ważną dla współczesnego rocka. Ten utalentowany kompozytor, wokalista i multiinstrumentalista znany jest głównie jako założyciel bardzo popularnej w Polsce grupy Porcupine Tree, ale wcześniej współtworzył także uduchowiony zespół No-Man, a od 2004 roku do niedawna także nieco lżejszy Blackfield wraz z izraelskim rockmanem Avivem Geffenem. Wilson eksperymentował z różną muzyką, od elektroniki poprzez trip hop, awangardowy jazz i ambient, a jego projekty charakteryzowały się wielką wyobraźnią. Zawsze jednak był i pozostał muzykiem rockowym z krwi i kości oraz znakomitym producentem muzycznym. Współpracował z niezliczoną ilością artystów – przez kilkanaście lat działalności nagrał łącznie w różnych składach blisko setkę płyt długogrających i wyprodukował kilkadziesiąt albumów utrzymanych. Jego zasługi dla uprzestrzenniania dźwięku są nieocenione – żeby nie przedłużać powiem, że to jemu zawdzięczamy m.in. wydane ostatnio porywająco zremasterowane wersje klasycznych albumów King Crimson.
Solowe nagrania Wilsona przez długi czas pozostawały na uboczu tak szeroko zakrojonej działalności. Miały raczej charakter eksperymentalny i uzupełniający dyskografię Porcupine Tree. Ostatnio jednak artysta postanowił wyjść z cienia proponując pod własnym nazwiskiem album Insurgentes i niecałe trzy lata później omawiany Grace For Drowning. Dzieło perfekcyjne, nawiązujące do klimatu wczesnych płyt Genesis i King Crimson. Dzisiaj nikt tak nie gra. Nikt nie ma tyle odwagi. Bardzo trudno opisać piękno tej muzyki, zwłaszcza ograniczając się do kilku linijek tekstu (a nie chcę pisać całej rozprawki). Może oddam głos samemu mistrzowi, który określił ten dwupłytowy album jako „najważniejszy projekt w dotychczasowej działalności. Znaleźć tu można wszystko, począwszy od tematów filmowych a la Ennio Morricone, przez muzykę chóralną, ballady fortepianowe aż po 23-minutowy utwór progresywny inspirowany jazzem”. Wszystko to prawda. Warto jeszcze dodać, że do współpracy nad albumem Wilson zaprosił m.in. takich gigantów jak Robert Fripp, Tony Levin, czy Steve Hackett. I wcale nie pozwolił im się zdominować. To on tu rządzi i broni się od pierwszej do ostatniej nuty.
Niewiele trzeba dodawać do słów Stevena. Album w zamyśle miał być requiem dla muzyki progresywno psychodelicznej lat 60/70 i dokładnie taki jest. Pełen uczuć i kolorowych muzycznych pejzaży, malowanych delikatnym fletem, cudownymi smyczkami i genialną gitarą. Głos gra rolę drugorzędną i jest jedynie dodatkiem. Znajdziemy tu oczywiście odniesienia do innych projektów muzyka (zwłaszcza wczesnego Porcupine Tree), ale Grace For Drowning rozmachem bije je wszystkie na głowę. Każdy z utworów czaruje na swój sposób – czy są to krótkie kompozycje w rodzaju przepięknej Postcard lub spokojnej No Part Of Me (która w drugiej części zmienia się nie do poznania – podobną rewoltę Wilson wykonuje w akustycznym Track One), czy długie, rozbudowane formy jak zwiewna, pastelowa Deform To Form A Star czy crimsonowski Remainder The Black Dog, z porywającym saksofonem i wspaniałą gitarą. Magnum opus jest 23-minutowy Raider II – prawdziwie epicka kwintesencja twórczości Wilsona, zawierająca wszystkie te elementy, za które go kochamy. Ja na pewno.
Jeśli ktoś narzekał, że ostatnie dokonania Porcupine Tree to już nie to samo co kiedyś, a Blackfield po świetnym debiucie mocno przygasł na kolejnych płytach, Steven Wilson zamknął mu usta swoim solowym albumem. Jest tu wszystko to, czego tam zabrakło. A nawet wiele, wiele więcej.
Udostępnij

Post Author: Sławek

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Potwierdź, że nie jesteś automatem: