BRYAN FERRY Avonmore

Bryan Ferry Avonmore recenzjaBRYAN FERRY
Avonmore
2014

altaltaltaltalt

Muzykę wykonywaną przez Bryana Ferry’ego zwykło się określać mianem wysublimowanego popu. Wprawdzie zaczynał z Roxy Music od lekkiej awangardy, ale już ich ostatni album Avalon to prawdziwa perła elegancji w muzyce. Podobnie jak wydany w 1985 roku solowy krążek Bryana Boys And Girls, do dziś niedościgniony wzór w dyskografii artysty. Potem (i także przedtem) na jego płytach bywało różnie, często smętnie i nudnawo. Ostatnie zabiegi też nie pomogły – ani nagranie coverów Boba Dylana (Dylanesque, 2007), ani zaproszenie wziętych muzyków (Davida Gilmoura, Phila Manzanery i Steve?a Winwooda) przy tworzeniu bezbarwnego albumu Olympia (2010) nie stworzyło nowej jakości. Nic więc dziwnego, że informacja o nowych piosenkach brytyjskiego gentlemana nie zrobiła na mnie większego wrażenia. Na polskim dystrybutorze chyba też, bo zaniedbał promocję. Tak oto po cichu,  tylnymi drzwiami wszedł na rynek krążek wyjątkowo piękny, przywodzący klimat sprzed 3 dekad. Album, na jaki czekałem od wydania Boys And Girls. Może i nie sięgający tamtego poziomu, ale o dwie klasy lepszy od tego, co Bryan Ferry tworzył w obecym tysiącleciu.
   Nie jest łatwo zgadnąć, dlaczego nagle po latach talent znanego artysty eksploduje i po serii przeciętnych wydawnictw nagrywa coś wyjątkowego. To raczej nie kwestia zaproszonych gości, bo dobrych nazwisk wokół Ferry’ego nigdy nie brakowało. Tym razem zaprosił gitarzystę Johnny?ego Marra z The Smiths, Nile?a Rodgersa z Chic, Marka Knopflera z Dire Straits, jest też basista jazzowy Marcus Miller i Flea z Red Hot Chili Peppers. Zestaw godny uwagi, jednak żaden z tych muzyków nie zdominował gospodarza. Siłą nowego albumu są same kompozycje Bryana Ferry’ego. Co z tego, że facet ma prawie 70 lat, skoro pisze tak dobre piosenki? Delikatne, zmysłowe, wysmakowane i dopieszczone w każdym szczególe. Mamy tu żeńskie chórki i liczne przeszkadzajki w tle, jest miękki saksofon i łkająca gitara, jest też sterylna do bólu produkcja, dzięki której wszystko świetnie brzmi, i wreszcie pełen romantyzmu głos wokalisty, który bez problemu uwodzi słuchacza. Odniesienie do jego najlepszego krążka nie jest przypadkowe – na Avonmore panuje podobny klimat nagrań, co słychać już w otwierającym zestaw Lood De Li – to jeden z najlepszych kawałków na płycie, podobnie jak One Night Stand czy Driving Me Wild. Erę disco przypomina tytułowy Avonmore, zaś z nie do końca udanych ballad najlepiej wypada Lost. To wzorcowa pościelówa, przy której miękną nogi i kruszeją serca.
   Czy ten album nie ma wad? Ma, ale słuchając go zapominamy o nich. Jest bardzo bezpieczny i nieco monotonny, ale przecież Ferry się już nie zmieni i biorąc jego płytę do ręki wiemy, czego oczekiwać. Nie ma tu szaleństw ani zaskoczeń, lecz nie ma też ewidentnych gniotów, pozycji kompletnie nietrafionych. Wybronią się (z trudem…) zarówno akustyczny smęciak Johnny’ego Marra Soldier Of Fortune, jak i cover musicalowego Send In The Clowns, choć bez nich ta płyta nic by nie straciła. Ciekawie za to brzmi przesycony elektroniką, spowolniony i trwający niemal 7 minut cover Johnny And Mary Roberta Palmera.
   Rozpisałem się bo jest o czym. Bryan Ferry zaskoczył wszystkich nagrywając naprawdę udany krążek. To nadal pozycja dla fanów, zupełnie niepasująca do dzisiejszych czasów, jednak właśnie za to kochamy tego gościa. Jest dinozaurem, ale takim o nienagannych manierach, ubranym w elegancki garnitur.

Udostępnij

Post Author: Sławek

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Potwierdź, że nie jesteś automatem: