Jako autor pierwszej po-PRLowskiej książki o Pink Floyd, nie mogę przemilczeć nowej płyty Davida Gilmoura, członka i wieloletniego lidera tej zasłużonej dla rozwoju rocka grupy. 50 lat temu, w czasach przedinternetowych, gdy muzyka coś znaczyła, gdy się jej słuchało i komentowało, pamiętam emocje, jakie towarzyszyły kolejnym płytom Pink Floyd. Nieustanny zachwyt nad geniuszem Dark Side, totalny odjazd przy The Wall (Pink Floyd wreszcie miał singlowy hit!), rozczarowanie The Final Cut i powrót mocy potem, gdy stery przejął David Gilmour, choć to już były inne czasy. Wreszcie zażenowanie, gdy po 20 latach gitarzysta opublikował odrzuty z sesji pod tą szlachetną nazwą. Pink Floyd zdecydowanie zasłużył na lepszy koniec. I być może ten lepszy koniec właśnie się ukazał. Pod innym szyldem, pod nazwiskiem gitarzysty i lidera formacji, bo tak właśnie zapamiętamy Davida Gilmoura. Jego solowy dorobek jest nadzwyczaj skromny – dwie płyty z czasów floydowskich, potem po ponad 20 latach nudnawy On An Island, 9 lat później niewiele lepszy Rattle That Lock, i wreszcie teraz, po kolejnych 9 latach przerwy album Luck And Strange. Być może ostatni, bo w tym tempie pracy David kolejną płytę wyda podchodząc pod 90-tkę. Raczej mu się nie będzie chciało…
Hasło Pink Floyd nieustannie towarzyszy nazwisku Gilmoura i jest niezbędne przy ocenie nowej muzyki. Bo to w zasadzie Pink Floyd. Nie oszukujmy się, w ostatnim etapie działalności zespołu to Gilmour rządził, był motorem napędowym i wizytówką grupy, a wkład pozostałych dwóch muzyków był marginalny. Dobrze więc, że po tylu latach ciszy i w tym wieku jeszcze miał ochotę wrócić do studia i nagrać swój najlepszy album. Album solowy, który jednak może być traktowany jako efektowne zwieńczenie dyskografii Pink Floyd, jakim na pewno nie był The Endless River, wydany 10 lat temu krążek z odrzutami. Zresztą sam Gilmour zapowiada, że to jego najlepsza płyta od Dark Side Of The Moon. Mocno przesadził, ale to jego prawo być dumnym z aktualnej pracy. Jaki byłby sens nagrywać nowe utwory, gdyby artysta nie uważał ich za świetne?
Ten przydługi wstęp wydał mi się niezbędny, bo nowe piosenki Davida są przesiąknięte duchem Pink Floyd, jest tu sporo nawiazań do macierzystej formacji, i to duża zaleta wydawnictwa, bo chyba nikt nie oczekiwał tego, że Gilmour się zmieni na stare lata. Gra to samo co dawniej i nagrania mają ten sam urok, przez co trafią do starych słuchaczy i niekoniecznie pozyskają kolejnych, ale znajdziemy tu też pewien nowy element jakim jest udział córki muzyka Romany, która gra na harfie i śpiewa w utworze Between Two Points (to cover piosenki brytyjskiego duetu The Montgolfier Brothers, bardzo tu odmienionej), i śpiewa naprawdę ładnie, a dodatkowo towarzyszy ojcu w bonusowym akustycznym Yes, I Have Ghosts. Pozostałe nagrania są do siebie podobne, dzięki czemu album jest spójny stylistycznie, ale trochę monotonny i nieprzyzwyczajonych może znudzić. Ja się w tym odnajduję, ale nie widzę sensu analizy pojedynczych piosenek. Wymienię tylko te najlepsze. Podszyta partiami orkiestrowymi ballada A Single Spark czaruje genialną solówką mistrza ceremonii, ale to w zasadzie cecha każdego z nagrań. Wydany na singlu The Piper’s Call po leniwym początku rozkręca się w rytmiczną rockową balladę z podniosłym refrenem. Z kolei kompozycja tytułowa to jedna z dwóch perełek wydawnictwa. Typowe bluesisko, którego punkt wyjścia stanowił materiał nagrany w 2007 roku jeszcze z Rickiem Wrightem na klawiszach (ta 14-minutowa wersja jest dodana na CD jako bonus). Materiał zmiksowano, dodano wokal i mamy wersję albumową. Najmocniejszym punktem płyty jest jednak zamykająca ją monumentalna, progresywna kompozycja Scattered. Coś w stylu floydowskich High Hopes czy Sorrow, choć może to przesadne porównanie. Niemniej to bardzo floydowski kawałek, jest bicie serca, są imitujące sonar klawisze, orkiestrowe tło, uduchowiony wokal i na sam koniec nieziemska solówka gitarowa Gilmoura. Ta z tych najlepszych ever. Tylko za krótka. Tak czy inaczej to idealne zakończenie płyty i – jeśli artysta już nic więcej nie nagra, również idealne zwieńczenie wspaniałej kariery.
Luck And Strange to bardzo dobra płyta. Bardzo dobra dla fanów Pink Floyd, bo reszta może nie tego nie docenić. Nie szkodzi. Gilmour jak Knopfler – jest jaki jest i jak komuś nie pasuje, trudno. Robi swoje, nie zważa na mody czy upływ czasu. Nagrał kilka klasycznie brzmiących, melancholijnych piosenek, do których refleksyjne teksty niezmiennie pisze jego żona Polly Samson, okrasił to świetnymi, jedynymi w swoim rodzaju partiami gitary, i sprawił przyjemność dinozaurom teskniącym za brzmieniem Pink Floyd. Ja nie oczekiwałem takiej płyty więc jestem zadowolony, bo Gilmour i Pink Floyd zasługują na lepszy finał niż The Endless River. I właśnie taki finał dostaliśmy.
Moja ocena 4/5