SNOWPIERCER Snowpiercer: Arka przyszłości

Snowpiercer Arka przyszłości recenzja Bong Harris EvansSNOWPIERCER
Snowpiercer: Arka przyszłości

2013, USA, Francja, Czechy, Korea Południowa
sci-fi, reż. Joon-ho Bong

Po co dodano w polskim tytule słowa „Arka przyszłości”? No bo Polakowi trzeba kawę na ławę – gdyby zachować tytuł oryginału i nie tłumaczyć, o co chodzi, nikt by zapewne do kina nie poszedł. Ciekawe, jak długo będzie pokutować takie durne myślenie wśród dystrybutorów. Trochę wiary w ludzi, panowie. Poza tym nie jesteście od poprawiania twórców… Przed obejrzeniem nowego filmu od dawna trzymam się sprawdzonej zasady: im więcej cytowanych zachwytów na plakacie, tym większe moje obawy przed seansem. Otóż Snowpiercer: Arka przyszłości (ekranizacja francuskiego komiksu Le Transperceneige)  to nie jest arcydzieło, ani nie przejdzie do historii jak Łowca androidów czy Matrix, bo bardzo daleko mu do tamtych obrazów.
   W roku 2031 świat, jaki znamy, przestał istnieć. Wskutek nieudanych eksperymentów podczas walki z efektem cieplarnianym nadeszła kolejna epoka lodowcowa. Życie na planecie uległo całkowitej zagładzie. Ludzkość wyginęła, przetrwała tylko niewielka grupa populacji skupiona w wielkim pociągu o nazwie Snowpiercer. To istne perpetum mobile – samowystarczalny ekosystem nieustannie przemierzający Ziemię, którego kolejne wagony stanowią pełen przekrój społeczeństwa: tyły zamieszkuje biedota, a tuż za lokomotywą bogaci prominenci, mający do dyspozycji szkoły, baseny, saunę, itp. Tak, tak, to wszystko w pociągu mknącym wokół morderczej, śnieżnej bieli. Jest nawet imponujce akwarium. To tylko bajeczka science-fiction, więc proszę nie oczekiwać realizmu. Podział klasowy jest podobny do tego w Elizjum, tylko tamten film był znacznie bardziej efektowny. Tu zresztą też główną osią fabuły jest bunt niższych sfer przeciwko niesprawiedliwościom społecznym, a największym obrońcą panującego porządku zimny, wyrachowany drań (tam Jodie Foster, tutaj Ed Harris).
   Mimo natłoku absurdów, mnóstwa luk i błędów w scenariuszu, film ogląda się całkiem dobrze. To zasługa niezłego pomysłu, nad którego rozwinięciem można jednak długo dyskutować. Dla jednych będzie to zmuszająca do refleksji metafora czasów współczesnych, dla innych naiwna, nietrzymająca się kupy i pozbawiona sensu historyjka. Moim zdaniem obie strony mają rację. Płytcy bohaterowie, z którymi trudno się identyfikować (choć na samym czele buntowników staje sam „Kapitan Ameryka” Chris Evans), zbyt łatwo przedostają się do kolejnych przedziałów (tak doskonale skonstruowany system totalitarny zasługuje na lepszą obronę przed garstką buntowników), a koreański reżyser kilkukrotnie nie mógł sobie odmówić iście hollywoodzkich tricków. Zupełnie niepotrzebnie. Po świetnym początku z każdą kolejną minutą jest coraz gorzej, aczkolwiek nie na tyle źle, by nie dotrwać do końca. Ten film nie jest taki zły – problem w tym, że mógł i powinien być znacznie lepszy. Nawet przy założeniu, że trzeba go traktować z przymrużeniem oka.
Udostępnij

Post Author: Sławek

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Potwierdź, że nie jesteś automatem: