WHITE HOUSE DOWN
Świat w płomieniach
2013, USA
thriller, reż. Roland Emmerich
Pół roku temu recenzowałem film Olimp w ogniu Antoine’a Fuqua, uznając go za dobry przykład bezpretensjonalnego, rozrywkowego kina akcji. Nie spodziewałem się, że jakiś znany reżyser stworzy kalkę tej produkcji, a taką właśnie jest omawiany Świat w płomieniach Rolanda Emmericha. Mniejsza o to, kto kogo kopiował, bo przecież pewności nie mam – może obaj wpadli na ten sam pomysł, ale faktem pozostaje, że Olimp w ogniu miał premierę 3 miesiące wcześniej. Emmerich, twórca dla którego „rozmiar ma znaczenie”, to etatowy dostarczyciel hollywoodzkich megaprodukcji (Uniwersalny żołnierz, Gwiezdne wrota, Dzień Niepodległości, Godzilla, Pojutrze, 2012), których integralną częścią jest pewna naiwność scenariusza, a także schematyzm i przewidywalność. Świat w płomieniach również nie ustrzegł się tych cech, chociaż występują w dawce strawnej dla widza. Przynajmniej do pewnego momentu….
Fabuła identyczna jak we wspomnianym wcześniej Olimpie – terroryści atakują Biały Dom, którego opanowanie przychodzi im niezwyle łatwo jak na najbardziej strzeżony obiekt USA, wszyscy wokół są bezradni, ale znajduje się jeden człowiek, który podejmie walkę z przeciwnikiem. Co dalej – oczywiste, zawsze dobro zwycięża, a flaga amerykańska obowiazkowo powiewa w geście triumfu. Nie ma sensu się wgłębiać w szczegóły, bo wtedy wyjdzie ogromna miałkość scenariusza. Patrząc z czysto rozrywkowego punktu widzenia to nie jest zły film. Problem w tym, że kilka miesięcy wcześniej był znacznie lepszy Olimp w ogniu, który Emmerich nieudolnie naśladuje. Nie chodzi o samych aktorów bo bohaterski Channing Tatum i „prezydent” Jamie Foxx nie są dużo lepsi czy gorsi od Gerarda Butlera i Aarona Eckharta. Chodzi o całą resztę. Reżyser, który przyzwyczaił nas do wielkich widowisk (a swoją Godzillę reklamował cytowanym wyżej hasłem „rozmiar ma znaczenie”), tutaj serwuje jedynie ich namiastkę. Akcja przejęcia Białego Domu jest krótka i zbyt prosta, daleko jej do rozmachu z dzieła pana Fuque. Bohaterska dziewczynka bez problemu filmująca terrorystów i natychmiast wysyłająca film do telewizji budzi jedynie zażenowanie, a finałowa scena z jej udziałem…. lepiej przemilczę. Rozumiem patos, ale są granice. Nagromadzenie absurdów jest zbyt duże (nie wymieniam ich, lecz pewnie inni to zrobią), zaś cytaty z nieśmiertelnej Szklanej pułapki zbyt oczywiste. Niby nic w tym złego, bo to klasyk kina akcji, jednak Świat w płomieniach bardziej wygląda na parodię niż efekt inspiracji. Nasi dystrybutorzy jak zawsze nadali mu własny tytuł, którym ma się nijak do treści, bo tych płomieni nie tak wiele (chociaż to jedyne widowiskowe efekty obok może gonitwy limuzyn po trawnikach), a Biały Dom to nie cały świat.
Nie chcę więcej narzekać bo to tylko proste, rozrywkowe kino i gdyby nie znakomity poprzednik, byłoby odbierane znacznie lepiej. Jednak nazwisko zobowiązuje i Emmerich mógł się bardziej postarać. Jego Świat w płomieniach da się obejrzeć (najlepiej w towarzystwie przy dobrych trunkach, wtedy wszystko lepiej wchodzi), lecz po seansie pozostaje spory niedosyt. Chyba, że potraktujemy film jako satyrę na nieudolność Secret Service, służb specjalnych i armii USA, która beztrosko patrzy na całą sytuację, pozwala gapiom stać kilka metrów dalej, a dotarcie śmigłowców trwa dłużej niż podróż rowerem. Notabene rowery dotarłyby w dyskretny sposób i nie spaliły akcji. Na koniec podam nazwisko scenarzysty, bo w końcu on tu zawalił znacznie więcej niż reżyser. James Vanderbilt chciał chyba stworzyć kino familijne i nawet mu się udało. Na przyszłość przed nakręceniem filmu polecam zrobić rozeznanie, czy ktoś inny nie zrobił tego lepiej.
Fabuła identyczna jak we wspomnianym wcześniej Olimpie – terroryści atakują Biały Dom, którego opanowanie przychodzi im niezwyle łatwo jak na najbardziej strzeżony obiekt USA, wszyscy wokół są bezradni, ale znajduje się jeden człowiek, który podejmie walkę z przeciwnikiem. Co dalej – oczywiste, zawsze dobro zwycięża, a flaga amerykańska obowiazkowo powiewa w geście triumfu. Nie ma sensu się wgłębiać w szczegóły, bo wtedy wyjdzie ogromna miałkość scenariusza. Patrząc z czysto rozrywkowego punktu widzenia to nie jest zły film. Problem w tym, że kilka miesięcy wcześniej był znacznie lepszy Olimp w ogniu, który Emmerich nieudolnie naśladuje. Nie chodzi o samych aktorów bo bohaterski Channing Tatum i „prezydent” Jamie Foxx nie są dużo lepsi czy gorsi od Gerarda Butlera i Aarona Eckharta. Chodzi o całą resztę. Reżyser, który przyzwyczaił nas do wielkich widowisk (a swoją Godzillę reklamował cytowanym wyżej hasłem „rozmiar ma znaczenie”), tutaj serwuje jedynie ich namiastkę. Akcja przejęcia Białego Domu jest krótka i zbyt prosta, daleko jej do rozmachu z dzieła pana Fuque. Bohaterska dziewczynka bez problemu filmująca terrorystów i natychmiast wysyłająca film do telewizji budzi jedynie zażenowanie, a finałowa scena z jej udziałem…. lepiej przemilczę. Rozumiem patos, ale są granice. Nagromadzenie absurdów jest zbyt duże (nie wymieniam ich, lecz pewnie inni to zrobią), zaś cytaty z nieśmiertelnej Szklanej pułapki zbyt oczywiste. Niby nic w tym złego, bo to klasyk kina akcji, jednak Świat w płomieniach bardziej wygląda na parodię niż efekt inspiracji. Nasi dystrybutorzy jak zawsze nadali mu własny tytuł, którym ma się nijak do treści, bo tych płomieni nie tak wiele (chociaż to jedyne widowiskowe efekty obok może gonitwy limuzyn po trawnikach), a Biały Dom to nie cały świat.
Nie chcę więcej narzekać bo to tylko proste, rozrywkowe kino i gdyby nie znakomity poprzednik, byłoby odbierane znacznie lepiej. Jednak nazwisko zobowiązuje i Emmerich mógł się bardziej postarać. Jego Świat w płomieniach da się obejrzeć (najlepiej w towarzystwie przy dobrych trunkach, wtedy wszystko lepiej wchodzi), lecz po seansie pozostaje spory niedosyt. Chyba, że potraktujemy film jako satyrę na nieudolność Secret Service, służb specjalnych i armii USA, która beztrosko patrzy na całą sytuację, pozwala gapiom stać kilka metrów dalej, a dotarcie śmigłowców trwa dłużej niż podróż rowerem. Notabene rowery dotarłyby w dyskretny sposób i nie spaliły akcji. Na koniec podam nazwisko scenarzysty, bo w końcu on tu zawalił znacznie więcej niż reżyser. James Vanderbilt chciał chyba stworzyć kino familijne i nawet mu się udało. Na przyszłość przed nakręceniem filmu polecam zrobić rozeznanie, czy ktoś inny nie zrobił tego lepiej.