LONE RANGER
Jeździec znikąd
2013, USA
przygodowy, western, reż. Gore Verbinski





Po kultowej już serii Verbinskiego Piraci z Karaibów grono fanów Johnny’ego Deppa znacznie urosło. Nic dziwnego, że reżyser ponownie zatrudnił aktora w swojej najnowszej produkcji, oferując mu zwariowaną i zabawną rolę, w jakich ten czuje się najlepiej. Jeździec znikąd oczaruje wielbicieli Deppa i raczej znudzi tych, którzy aktora nie lubią (są tacy?). Ja, choć nie należę do fan klubu, bawiłem się znakomicie. Lubię dokładnie taki rodzaj kina – wartką akcję na granicy absurdu z dużą dozą sytuacyjnego humoru, zaś nawiedzony Depp to prawdziwa wisienka na torcie.
Historia nie odbiega od westernowego standardu. XIX wiek, czasu budowy linii kolejowej łączącej wschodnie i zachodnie wybrzeże USA. Tropiący groźnego bandytę stróże prawa wpadają w pułapkę. Z życiem uchodzi tylko młody prokurator, uratowany przez tajemniczego Indianina (Depp), który ma własne rachunki do wyrównania. Razem tworzą osobliwy duet, który sieje postrach na Dzikim Zachodzie. Ścigając mordercę wpadają na trop wielkiej afery, która całkowicie zmieni postrzeganie świata i sprawiedliwości przez upartego prawnika.
W tego typu filmach bardzo ważne jest nastawienie. Disneyowski miks komedii, westernu i przygody podany w formie kina familijnego nie każdego zadowoli. Western jako gatunek dawno się zużył, zaś hasło „film familijny” wiele osób skutecznie odstrasza – dlatego dzieło Verbinskiego lansowano jako film przygodowy. Takim niewątpliwie jest. Trzymająca w napięciu, pełna niespodziewanych zwrotów akcja, niezłe tempo (jak na tematykę z tamtych czasów), znakomite efekty specjalne – to wszystko sprawia, że widz nastawiony na rozrywkę będzie zadowolony. Mnie trochę przeszkadzała mocno przegięta końcówka, gdzie poziom niemożliwości przekracza dopuszczalne normy, ale taka konwencja i nie ma sensu tego analizować. Lepiej odłączyć myślenie i rozkoszować się przednim widowiskiem, okraszonym dobrą muzyką i urzekającymi widokami, niemniej oddawanie kilkudziesięciu strzałów z 6-strzałowego rewolweru można było sobie darować. Podobnie jak przedstawianie armii Indian jako głupich dzikusów, którzy mimo wielokrotnej przewagi liczebnej gnają na oślep wprost pod lufę karabinu maszynowego. Jednak te drobiazgi nie zmienią faktu, że film świetnie się ogląda, zaś duet Verbinski/Depp spisał się na medal. To nie jest rola w stylu Jacka Sparrowa, ale aktor idealnie wczuł się w temat. Pod dużą dawką humoru jest też sporo refleksji: nawiązanie do niechlubnych rzezi Indian, ukazanie chciwości i pazerności białego człowieka – kto więc jest prawdziwym dzikusem?
Wybierając się na seans, który gorąco polecam, proszę pamiętać, że jego główną siłą jest groteska, zaś reżyser oddaje hołd klasykowi westernu Sergio Leone. Nie przepadam za westernami, ale pastisz w reżyserii Verbinskiego smakował niczym wytrawna potrawa. Może nie aż tak jak Django Tarantino, ale tam było bardziej na poważnie, zaś Jeżdziec znikąd to porcja genialnej rozrywki.
Historia nie odbiega od westernowego standardu. XIX wiek, czasu budowy linii kolejowej łączącej wschodnie i zachodnie wybrzeże USA. Tropiący groźnego bandytę stróże prawa wpadają w pułapkę. Z życiem uchodzi tylko młody prokurator, uratowany przez tajemniczego Indianina (Depp), który ma własne rachunki do wyrównania. Razem tworzą osobliwy duet, który sieje postrach na Dzikim Zachodzie. Ścigając mordercę wpadają na trop wielkiej afery, która całkowicie zmieni postrzeganie świata i sprawiedliwości przez upartego prawnika.
W tego typu filmach bardzo ważne jest nastawienie. Disneyowski miks komedii, westernu i przygody podany w formie kina familijnego nie każdego zadowoli. Western jako gatunek dawno się zużył, zaś hasło „film familijny” wiele osób skutecznie odstrasza – dlatego dzieło Verbinskiego lansowano jako film przygodowy. Takim niewątpliwie jest. Trzymająca w napięciu, pełna niespodziewanych zwrotów akcja, niezłe tempo (jak na tematykę z tamtych czasów), znakomite efekty specjalne – to wszystko sprawia, że widz nastawiony na rozrywkę będzie zadowolony. Mnie trochę przeszkadzała mocno przegięta końcówka, gdzie poziom niemożliwości przekracza dopuszczalne normy, ale taka konwencja i nie ma sensu tego analizować. Lepiej odłączyć myślenie i rozkoszować się przednim widowiskiem, okraszonym dobrą muzyką i urzekającymi widokami, niemniej oddawanie kilkudziesięciu strzałów z 6-strzałowego rewolweru można było sobie darować. Podobnie jak przedstawianie armii Indian jako głupich dzikusów, którzy mimo wielokrotnej przewagi liczebnej gnają na oślep wprost pod lufę karabinu maszynowego. Jednak te drobiazgi nie zmienią faktu, że film świetnie się ogląda, zaś duet Verbinski/Depp spisał się na medal. To nie jest rola w stylu Jacka Sparrowa, ale aktor idealnie wczuł się w temat. Pod dużą dawką humoru jest też sporo refleksji: nawiązanie do niechlubnych rzezi Indian, ukazanie chciwości i pazerności białego człowieka – kto więc jest prawdziwym dzikusem?
Wybierając się na seans, który gorąco polecam, proszę pamiętać, że jego główną siłą jest groteska, zaś reżyser oddaje hołd klasykowi westernu Sergio Leone. Nie przepadam za westernami, ale pastisz w reżyserii Verbinskiego smakował niczym wytrawna potrawa. Może nie aż tak jak Django Tarantino, ale tam było bardziej na poważnie, zaś Jeżdziec znikąd to porcja genialnej rozrywki.