DJANGO UNCHAINED
Django
2012, USA
western, reż. Quentin Tarantino
Quentin Tarantino powrócił! I jak zwykle swoim najnowszym dzieckiem podzielił ludzi na dwa obozy. Czy więc Django to powrót do wielkiej formy po kiepskich Bękartach wojny, czy może najsłabszy film wielkiego mistrza, z automatu wychwalany przez klakierów? Każdy musi sam ocenić. Pamiętajmy tylko, że poziom Pulp Fiction nigdy nie wróci, bo nie może. Koniec, kropka. 20 lat temu Tarantino w sztywnym i schematycznym Hollywood był niczym haust świeżego powietrza. Dzisiaj, kiedy już dobrze znamy jego styl, a każdy film jest rozbierany na czynniki pierwsze i głęboko analizowany, trudno o zaskoczenie. Bo też nie o nie chodzi. Tarantino ma dostarczać rozrywki na wyższym poziomie niż regularnie serwowana sieczka. Tego oczekuję i to od niego dostaję. Django zawiera te elementy, za które podziwiam Quentina, i to najlepsza rekomendacja. Może jest mniej aluzji, podtekstów, itp., ale co z tego? Film nie musi posiadać filozoficzno-psychologicznej głębi, by być świetnym. Fakt, że nie do wszystkich trafia taki intelektualny rodzaj rozrywki, to już inny temat. Nie da się wszystkim dogodzić.
Tarantino brał ostatnio na warsztat kolejne gatunki filmowe. Rozprawił się z kinem samurajskim i wojennym oraz pod hasłem grindhouse z niskobudżetówką spod znaku exploitation. Teraz przyszła pora na western. Django to nic innego jak pastisz, a raczej swoisty hołd dla westernu, popularnego przed laty, ale dziś mocno zapomnianego gatunku, ze wszystkimi jego charakterystycznymi cechami. Jest więc jasny i czytelny podział na dobro i zło, są opowieści przy ognisku i galopady przez prerię, wreszcie strzelaniny i wymierzanie sprawiedliwości, czyli finałowa rozpierducha – tej w filmie Tarantino nie mogło zabraknąć. Jest połowa XIX wieku, Stany Zjednoczone tuż przed woją secesyjną. Podróżujący przez kraj łowca głów, dr King Schultz (Christoph Waltz), uwalnia niewolnika Django (Jamie Foxx), by ten pomógł mu namierzyć i schwytać trójkę kryminalistów. Między mężczyznami tworzy się coś w rodzaju przyjaźni. Odtąd polują wspólnie, a główną misją Django staje się uwolnienie jego ukochanej, kupionej przez bogatego i bezwzględnego plantatora Calvina Candie (Leonardo DiCaprio). Jego Candyland to miejsce, gdzie niewolnicy szkoleni są do walk między sobą, a pieczę nad nimi sprawuje zaufany Stephen (Samuel L. Jackson). Historia jak setki innych (akurat nominacja do Oscara za scenariusz jest idiotyczna) i nie ona jest tu najważniejsza. U Tarantino diabeł tkwi w szczegółach. We właściwym poprowadzeniu opowieści, błyskotliwych dialogach, doskonałych aktorach, świetnej muzyce i stworzeniu niepowtarzalnego klimatu, który sprawia, że mimo prawie trzygodzinnego seansu nie nudzimy się ani przez chwilę. Jednak faktem jest, że trzeba lubić jego styl, by zaakceptować niespieszne tempo akcji i trochę rozwlekłe dialogi. Trzeba umieć delektować się drobnymi smaczkami, które czynią ten film wielkim. Obejrzyjcie choćby rewelacyjną scenę parodiującą Ku Klux Klan. Sztywna formuła westernu nie pozwoliła reżyserowi zaszaleć, ale i tak pogrywa z widzem w swoim stylu. Nie ukrywam, że mnie to odpowiada i chociaż nie przepadam za westernami, ten był najlepszym, jaki znam.
Nie będę dyskutował z przeciwnikami Tarantino, bo nie ma to najmniejszego sensu. Może i Django jest przewidywalny i nierealistyczny, ale w czym to ma przeszkadzać? Większość filmów taka jest, a westerny szczególnie. Z kolei przerysowania są celowe i jak najbardziej na miejscu, bo taki jest Quentin. To wizjoner, a nie dokumentalista. Może i tkwi we własnym, zamkniętym świecie, a jego kolejne produkcje są robione według podobnego schematu, ale czy to źle? Czy nie za to cenimy twórców, że właśnie ich wizja nam odpowiada i nie chcemy, by ją ciągle zmieniali? Film naprawdę dobrze się ogląda, trzyma w napięciu, postacie są świetnie nakreślone i wyraziste, aktorstwo pierwsza klasa (no może poza Foxxem, ale DiCaprio i L. Jackson genialni, spisali się również drugoplanowi aktorzy, ale nominację oscarową dostał Waltz), doskonale dobrana muzyka (może nie do końca broni się bez obrazu, ale w filmie czaruje), czego trzeba więcej? Mnie to wystarczy.
Tarantino brał ostatnio na warsztat kolejne gatunki filmowe. Rozprawił się z kinem samurajskim i wojennym oraz pod hasłem grindhouse z niskobudżetówką spod znaku exploitation. Teraz przyszła pora na western. Django to nic innego jak pastisz, a raczej swoisty hołd dla westernu, popularnego przed laty, ale dziś mocno zapomnianego gatunku, ze wszystkimi jego charakterystycznymi cechami. Jest więc jasny i czytelny podział na dobro i zło, są opowieści przy ognisku i galopady przez prerię, wreszcie strzelaniny i wymierzanie sprawiedliwości, czyli finałowa rozpierducha – tej w filmie Tarantino nie mogło zabraknąć. Jest połowa XIX wieku, Stany Zjednoczone tuż przed woją secesyjną. Podróżujący przez kraj łowca głów, dr King Schultz (Christoph Waltz), uwalnia niewolnika Django (Jamie Foxx), by ten pomógł mu namierzyć i schwytać trójkę kryminalistów. Między mężczyznami tworzy się coś w rodzaju przyjaźni. Odtąd polują wspólnie, a główną misją Django staje się uwolnienie jego ukochanej, kupionej przez bogatego i bezwzględnego plantatora Calvina Candie (Leonardo DiCaprio). Jego Candyland to miejsce, gdzie niewolnicy szkoleni są do walk między sobą, a pieczę nad nimi sprawuje zaufany Stephen (Samuel L. Jackson). Historia jak setki innych (akurat nominacja do Oscara za scenariusz jest idiotyczna) i nie ona jest tu najważniejsza. U Tarantino diabeł tkwi w szczegółach. We właściwym poprowadzeniu opowieści, błyskotliwych dialogach, doskonałych aktorach, świetnej muzyce i stworzeniu niepowtarzalnego klimatu, który sprawia, że mimo prawie trzygodzinnego seansu nie nudzimy się ani przez chwilę. Jednak faktem jest, że trzeba lubić jego styl, by zaakceptować niespieszne tempo akcji i trochę rozwlekłe dialogi. Trzeba umieć delektować się drobnymi smaczkami, które czynią ten film wielkim. Obejrzyjcie choćby rewelacyjną scenę parodiującą Ku Klux Klan. Sztywna formuła westernu nie pozwoliła reżyserowi zaszaleć, ale i tak pogrywa z widzem w swoim stylu. Nie ukrywam, że mnie to odpowiada i chociaż nie przepadam za westernami, ten był najlepszym, jaki znam.
Nie będę dyskutował z przeciwnikami Tarantino, bo nie ma to najmniejszego sensu. Może i Django jest przewidywalny i nierealistyczny, ale w czym to ma przeszkadzać? Większość filmów taka jest, a westerny szczególnie. Z kolei przerysowania są celowe i jak najbardziej na miejscu, bo taki jest Quentin. To wizjoner, a nie dokumentalista. Może i tkwi we własnym, zamkniętym świecie, a jego kolejne produkcje są robione według podobnego schematu, ale czy to źle? Czy nie za to cenimy twórców, że właśnie ich wizja nam odpowiada i nie chcemy, by ją ciągle zmieniali? Film naprawdę dobrze się ogląda, trzyma w napięciu, postacie są świetnie nakreślone i wyraziste, aktorstwo pierwsza klasa (no może poza Foxxem, ale DiCaprio i L. Jackson genialni, spisali się również drugoplanowi aktorzy, ale nominację oscarową dostał Waltz), doskonale dobrana muzyka (może nie do końca broni się bez obrazu, ale w filmie czaruje), czego trzeba więcej? Mnie to wystarczy.