Najdroższy i najbardziej luksusowy hotel świata – siedmiogwiazdkowy Burj Al Arab czyli „Wieża Arabów” w Dubaju, wybudowany na sztucznej wyspie w odległości 280 m od lądu, kształtem przypominający żagiel. Nie można go zwiedzać ot tak. Należy zarezerwować miejsce w restauracji na lunch lub kolację i odpowiednio się ubrać. W kilkanascie osób wybraliśmy się z rezydentką na zorganizowany lunch, no bo jak… być w Dubaju i nie zwiedzić hotelu, o którym krążą legendy?
Pomijam fakt, że to co wygląda jak złoto autentycznie jest złotem, że transport z lotniska odbywa się helikopterem, że każdy gość ma swojego osobistego lokaja, kucharza, ochronę, Rolls Royce’a z kierowcą i na jednego gościa przypada 6 pracowników, a cena apartamentu dochodzi do 35000 USD. Obszerne lobby zaprojektowano łącząc elementy nowoczesne ze starożytnymą sztuką arabską. Aranżacja trochę mnie drażniła kiczowatym przepychem. A jest on widoczny na każdym kroku: centralna fontanna Wulkan to ściana wody w kombinacji z ogniem, kilkupiętrowe akwarium, ekskluzywne butiki, wodne tarasy, podwodne restauracje, bar hotelowy położony najwyżej na świecie, lądowisko dla helikopterów. Porażający bielą za dnia, w nocy zamienia się w różnokolorowy spektakl światła.
Dostaliśmy rezerwację w Sky View Bar 200 m nad poziomem morza, z widokiem na panoramę Dubaju. Tu widok rzeczywiście zapierał dech w piersiach. Czy warto było wydać po 150 USD od osoby za lunch w hotelu wpisanym do księgi rekordów Guinnessa?
Na początek ciepłe arabskie powitanie w hotelowym atrium, oczywiście najwyższym na świecie! – kadzidła, kwiaty i daktyle olbrzymy na ogromnych tacach. Pychota!
Zewnętrzna winda zawiozła nas do naszej restauracji, a tu znowu przepych – nieskazitelni kelnerzy, piękna kobieta śpiewająca i grająca na fortepianie, cichutko aby nie przeszkadzać gościom. Bar nie powalił nas na kolana. Zostaliśmy posadzeni przy długim stole, trochę mało kameralnie, jak w szkolnej stołówce. Wnetrze bardziej stonowane, ale ogólnie przepych i kicz.
I tak oto przyszła pora na lunch, wybór niewielki. Kelnerzy biegali usłużnie z karafkami z wodą nalewając gościom obficie do szklanek. No więc piliśmy, …na koniec okazało się, że dwie karafki kosztują 50 USD – woda duuużo droższa niż benzyna. Trzeba zrobić zrzutę i zapłacić! Ale przejdźmy do meritum. Na początek przystawka – pieczona pierś kaczki. I małe zdziwienie, bo były to 3 najcieńsze listki mięsa, jakie widziałam kiedykolwiek w życiu! Trudno było wyczuć smak kaczki w tej anorektycznej porcji. Danie główne – Sławek zamówił udko kurczaka w morskiej bryzie, no bo co tu można popsuć w kurczaku. Można! Morska bryza wyglądała jak spieniona ślina, bardzo nieapetyczne danie. Dobrze, że ja zamówiłam jagnię, niestety zdjęcia brak bo wtedy jeszcze nie prowadziłam kulinarnego bloga. Przyszedł czas na deser. Kulki lodów z płatkiem jadalnego złota, trochę roztopione, ale aranżacja na bogato. Złoto bez smaku!
Obok siedziała rodzina arabska, młodzi i ojciec. Stary Arab prawdopodobnie bajecznie bogaty nie potrafił posługiwać się żadnymi sztućcami. Synowa czy córka, kroiła mu więc na kęsy a on jadł palcami, widok nieprawdopodobny i żenujący. Cóż się dziwić, 40 lat wcześniej koczował na pustyni i pasł wielbłądy, a teraz opływa w bogactwie i pławi się w ropie.
Nie pamiętam, czy zostawiliśmy napiwek.
Byłam,
zobaczyłam,
polecam.