PREDATOR
Predator
2018, USA
akcja, sci-fi
reż. Shane Black
Czasami nie rozumiem twórców filmowych. Ja wiem, że dzisiaj rządzi kasa i nic innego się nie liczy, ale jeśli sięga się do absolutnej klasyki kina i tworzy kontynuację wielkiego dzieła, wypadałoby nadać mu inny tytuł. Chociaż tyle… Shane Black (bardziej znany jako scenarzysta niż reżyser) ma inne zdanie – jego Predator to nie remake słynnego dzieła z 1987 roku z pamiętną rolą Arnolda Schwarzeneggera, tylko zupełnie nowa historia. Dostosowana do współczesnych czasów, pełna wizualnych fajerwerków, wykładająca kawę na ławę (żeby widz przypadkiem nie był zmuszony do myślenia), ale zarazem pusta w środku. W filmie Johna McTiernana drapieżca z kosmosu był tajemniczy, widzowie bali się razem z bohaterami, a napięcie rosło aż do mocnego finału. Black był tam jednym z aktorów, powinien czuć tamten klimat, zachować ducha i grozę oryginału, a jednak jego obraz zawodzi od samego początku. Predator jest teraz większy, silniejszy i mądrzejszy niż kiedyś, napakowany niczym kulturysta na sterydach, ale cały film to tylko efekciarska wydmuszka na miarę XXI wieku, żałosna parodia i profanacja kultowej postaci żerująca na sentymencie widzów.
Walka ze zmodyfikowanymi łowcami z kosmosu tym razem odbywa się na amerykańskiej prowincji (tak taniej), a świat ratuje kilku zbiegów z psychiatryka i dzielna pani biolog (sic!), która i tak wojskowymi umiejętnościami zjada na śniadanie tych rzucających sucharami na prawo i lewo weteranów. Galerię dziwacznych postaci dopełnia autystyczny dzieciak, który dosłownie w oka mgnieniu rozpracuje technologię przybyszów, z jaką nie poradziły sobie najtęższe umysły, oraz – uwaga – kuloodporne, groźnie wyglądające psy predatorskie. Budzą strach, dopóki jeden nie zacznie nagle przymilać się do ludzi. W tym momencie film sięga dna. Kpina z intelektu widza to tylko jeden z aktów tej tragedii. Nielogiczna, pełna absurdów fabuła, pozbawieni charyzmy przypadkowi bohaterowie, niekonsekwencja w przyjętej konwencji – wypełnione akcją science fiction żegluje w stronę kina familijnego z prymitywnym humorem i żartami, które pasują tu jak kwiatek do kożucha (gdy walczysz o życie, to nie dowcipkujesz). Oczywiście nie ma mowy o stałym uczuciu zagrożenia, docenieniu powagi sytuacji (jak tu zachować powagę, gdy zamiast cię rozszarpać pies Drapieżcy przyjaźnie merda ogonem i jest gotów przynieść ci kapcie?) i innych tego typu elementach, którymi zasłynął film z 1987 roku. Rzecz jasna tamten Predator też nie był idealny, ale miał intrygujący scenariusz, wyraziste postacie (grupę twardzieli zamiast zbieraniny błaznów), trzymał w napięciu i przed wszystkim wzbudzał emocje. Film Blacka wzbudza tylko zażenowanie i irytację fanów serii. Inna sprawa, że mówienie o serii to też pewna przesada – liczy się tylko pierwszy film. Kontynuacja była średnia, a epizody z Obcym słabe i niepotrzebne. Dopiero Predators z Adrienem Brodym sprzed 8 lat nawiązywało klimatem do dzieła z lat 80., a w zestawieniu z najnowszą produkcją pana Blacka to prawdziwe arcydzieło.
Powrót króla się nie udał. Czy więc są tu jakieś plusy? Dla wielbicieli jedynki nie. Dla dzisiejszego niewymagającego kinomana owszem. Teraz takie czasy, że liczy się jedynie widowisko – i to akurat dostajemy. Oczywiście bez przesadnie drastycznych scen, żeby nie przerazić dzieciaków, do których obraz jest kierowany (chociaż oficjalnie ma kategorię R, korzysta z niej tylko w idiotycznym finale). Dzieje się dużo, a że akurat kompletnie bez sensu… Może to zemsta reżysera, który w starym filmie był pierwszą ofiarą Drapieżcy? Jeśli tak, to misja wypełniona. To najgorsza odsłona serii, chyba jeszcze gorsza niż Obcy kontra Predator 2.