BOHEMIAN RHAPSODY
Bohemian Rhapsody
2018, USA
biograficzny, muzyczny
reż. Bryan Singer
Będzie się działo… Na ekrany wszedł film Bohemian Rhapsody o zespole Queen, jednym z najważniejszych w historii rocka, i jego charyzmatycznym wokaliście. Freddie Mercury to artysta wybitny i zarazem wyjątkowo kontrowersyjny, w dużej mierze za sprawą skandalizującego stylu życia i homoseksualnej orientacji seksualnej, która ostatecznie wpędziła go do grobu. Zmarł na AIDS w listopadzie 1991 roku, odszedł w chwale i w kwiecie wieku. Początkowo rolę Mercury’ego miał zagrać Sacha Baron Cohen, lecz po zapoznaniu się ze szczegółami projektu i wizją muzyków Queen eliminujących wszelkie niewygodne sceny odmówił udziału w przedsięwzięciu. Ostatecznie w roli frontmana został obsadzony Rami Malek, znany m.in. z serialu Mr. Robot i filmów serii Noc w muzeum, i poradził sobie znakomicie. Film Bryana Singera wywoła skrajne emocje, powstaną całe tony rozprawek na jego temat, każdy odbierze go na swój sposób. Ja krótko podsumuję moje refleksje, bo po seansie mam mocno mieszane uczucia.
Nie oczekiwałem dzieła na miarę The Doors, bo w końcu Bryan Singer to nie Oliver Stone, do tego nowojorczyk nawet nie dokończył filmu. Miał w ręku materiał wręcz oscarowy, ale zabrakło mu błysku geniuszu (chociaż tworzył film o geniuszu) i jakiegokolwiek pomysłu, co che pokazać. Liczyłem na artystyczną wizję biografii Queen i próbę wyjaśnienia złożonego charakteru postaci, jaką był Freddie Mercury. Oba te elementy nie do końca zagrały. Artyzmu tu niewiele, sporo za to chaosu i bałaganu w chronologii wydarzeń oraz przeinaczonych lub przemilczanych faktów, co pewnie umknie młodzieży, ale fanom Queen musi przeszkadzać. Zamiast w miarę rzetelnej opowieści dostali dwugodzinny teledysk, ugrzecznioną, polukrowaną laurkę, swoisty hołd dla zespołu Queen i samego Mercury’ego, którego talent, charyzma, niesamowita więź z publicznością i umiejętność porywania tłumów nie znajdują tu żadnego wyjaśnienia, a wręcz przeciwnie – z herosa sceny zrobiono nieszczęśliwego, zagubionego chłopczyka bez przyjaciół. Skandale, używki, seks, wulgaryzmy, rebelia i bunt są esencją rockowego stylu życia. Kariera takiej gwiazdy jak Mercury to nie życie grzecznego chłopca, który nagrał kilka ładnych piosenek, to nie bezpłciowa bajeczka dla dzieci, jaką zaserwował Bryan Singer. Freddie zasługuje na coś więcej niż taki beznamiętny i powierzchowny portret. Poza tym cała opowieść kończy się wraz koncertem Live Aid, który według twórców był największym sukcesem zespołu, a po nim nie znaleźli już nic wartego wspomnienia. Trudno się pogodzić, że ostatnie 6 lat życia Mercury’ego zupełnie pominięto, całą jego pasję tworzenia, pełną aktywność podczas walki z chorobą aż do ostatnich godzin życia, proces powstawania i nagrywania Innuendo, jednej z najlepszych płyt w dyskografii grupy, którą tak naprawdę muzycy wrócili do wielkości po kilku chudych latach. Ktoś powie, że wtedy obraz trwałby nie dwie tylko trzy godziny. Być może, ale byłby pełny, nie ucięty w połowie.
Poza świetną sceną z konferencji prasowej po premierze Hot Space (jeden z niewielu mocnych i emocjonujących fragmentów) wygranym filmu jest sama muzyka. Ta na dużym ekranie z odpowiednim nagłośnieniem wypada doskonale, ale to było wiadomo, bo twórczość Queen broni się i bez obrazu. Kapitalnie wyszła rekonstrukcja Live Aid, za to duże brawa, choć nadal sądzę, że jest tego za dużo kosztem innych wydarzeń. Jednak kategoria PG-13 wymusza taki właśnie mdły i spłycony obraz, gdzie wszelkie trudne kwestie usunięto lub przypudrowano (za zgodą i sugestią Maya i Taylora), a film mogą spokojnie obejrzeć dzieciaki zafascynowane zespołem (lub takie, które dopiero odkrywają jego legendę). To też pewna wartość, ale czy naprawdę tylko o to chodziło? Kompletnie zmarnowana szansa.