MISS PEREGRINE’S HOME FOR PECULIAR CHILDREN
Osobliwy dom pani Peregrine
2016, USA, Wielka Brytania, Belgia
fantasy, przygodowy, reż. Tim Burton
Pisząc o ostatnich dokonaniach Tima Burtona staram się go pochwalić (bo inaczej nie wypada), ale zawsze jest jakieś „ale”. To szanowany i uznany reżyser, lecz zarazem bardzo specyficzny więc wielbiciele jego filmów mają wobec nich jasno określone oczekiwania. Jasne, że nie da się wszystkich zadowolić, a sam twórca ma przecież prawo czasem poeksperymentować, spróbować czegoś nowego. Taką próbę podjął realizując dwa lata temu Wielkie oczy i nie wyszło najlepiej. To z kolei była reakcja na krytykę Mrocznych cieni z 2012 roku, gdy artysta złożył hołd własnej twórczości. Może więc wszystkich pogodzi najnowsza propozycja reżysera? Też pewnie nie, bo to znów nic wielkiego – ot, taka pokręcona bajeczka dla dużych dzieci (mniejszych radzę nie zabierać, mogą nie wytrzymać sceny z wyjadaniem gałek ocznych), jednak zawiera wiele elemetów, za które Burtona lubię. Mnie to wystarczy. Musi wystarczyć.
Osobliwy dom pani Peregrine to ekranizacja powieści Ransona Riggsa, której specyficzny klimat jest jakby stworzony pod Tima Burtona. Na tle błahej historyjki przemycono tu odrobinę makabry, groteski, grozy i humoru, więc to taki zestaw tradycyjny dla twórczości Amerykanina, dodano jeszcze posępne scenografie i ponury klimat zimnej Walii tworząc dość osobliwą mieszankę. Jeszcze bardziej osobliwa jest fabuła, obrzydliwy wygląd potworów (głucholców, tu pewne skojarzenia z Labiryntem Fauna jak najbardziej na miejscu) oraz mali bohaterowie o dziwnych mocach (niczym dziecięcy X-Meni), którzy zbliżają film do kina familijnego w nieco bardziej dynamicznej wersji. Historię nastoletniego Jake’a odkrywającego, iż opowieści zmarłego dziadka o podróżujących w czasie i posiadających magiczne umiejętności dzieciach, którymi opiekuje się przyjmująca postać ptaka pani Peregrine, nie są jedynie wytworem chorej wyobraźni, ogląda się dużą przyjemnością, i to mimo przewidywalnej i trochę infantylnej fabuły. To zasługa wartkiej akcji (poza niemrawym i przydługim początkiem), sprawnej realizacji obrazu i znakomitych efektów specjalnych (szczególnie polecam scenę usuwania wody z zatopionego okrętu i jego wyjście na powierzchnię oraz finałową rozgrywkę na ośnieżonym molo w Blackpool). Swoje dokładają też aktorzy – bardzo naturalny Asa Butterfield w roli Jake’a, świetna Eva Green z fajką w ustach jako zasadnicza i chłodna pani Peregrine oraz absolutnie wymiatający, szarżujący po całości Samuel L. Jackson w roli czarnego charakteru z ostrymi białymi zębami. Jest jeszcze Judi Dench, ale pojawia się na chwilę i nie wiadomo po co.
Była beczka miodu, teraz łyżka dziegciu. Pisałem o obecności elementów charakterystycznych dla Burtona. One są, ale w śladowej ilości. Za to postaci jest zbyt wiele, są nijakie, żadna nie ma szans rozwinąć skrzydeł i nie da się jej zapamiętać. Mają ponoć różne zdolności, niemniej wobec ataku głucholca (jednego tylko) stoją jak kołki. A, prawda, to tylko dzieci… lecz przecież mają po 80 lat, są uwięzieni w pętli czasowej przeżywając wciąż ten sam dzień, więc powinni być bardziej zaradni. Temat pętli został zbyt zawile przedstawiony, ale można darować, bo to w końcu bajeczka i nie wszystko musi się zgadzać. Przydałoby się jednak więcej wyrazistości i postaciom, i wydarzeniom. Skoro film opowiada o gromadce dzieciaków z supermocami, to powinniśmy kogoś zapamiętać – sprawdźcie, czy po sensie podacie chociaż jedno imię. Nic nie jest czarne i białe, wszystko szare, rozmyte – straszne potwory niezbyt straszne, łotry głupawe i łatwe do pokonania, a fabuła naiwna i cukierkowa (mimo pozorów straszności), z wątkiem romantycznym i obowiązkowym happy endem. Jak już wspomniałem – ogląda się dobrze, ale nic po tym nie zostaje. Z drugiej strony – nie zawsze muszą być fajerwerki. Oryginalności za grosz, emocji też niewiele, ale i tak zabawa przednia. Nie jest to wielkie dzieło Burtona, lecz całkiem solidnie zrobiony film i na pewno wart obejrzenia.