HESHER
Hesher
2010, USA
dramat, reż. Spencer Susser
W zalewie filmów przeciętnych, powtarzalnych, schematycznych, trafia się czasem perełka, obraz nieco inny, specyficzny, niejednoznaczny w swej wymowie, skłaniający do refleksji. Taki jest Hesher nieznanego bliżej reżysera Spencera Sussera. Dla jednych nudny i o niczym, dla innych zaskakujący i intrygujący. Każdy ma trochę racji, jednak ja zdecydowanie należę do tej drugiej grupy. Co mi zaimponowało? Pogmatwany, oryginalny, chwilami abstrakcyjny lecz naprawdę wciągający scenariusz. Nietuzinkowe rozwiązania, celne dialogi i wreszcie cała galeria dziwnych postaci – babcia z demencją, ojciec z depresją i zagubiony 13-latek, któremu po śmierci matki trudno się odnaleźć w rzeczywistości. Z pomocą przychodzi Hesher – przypadkowo poznany ekscentryczny młodzieniec wnosi powiew świeżości w nudne i schematyczne życie domowników, wywraca ich świat do góry nogami. Faceta trudno polubić – jest samotnikiem, nie dba o siebie, cały w tatuażach i z tłustymi włosami, olewa konwenanse, jest chamski i bezczelny, całymi dniami gapi się w telewizor i nawet nie stara się być miły dla ludzi, którzy przyjęli go pod swój dach (albo w których życie wparował bez pytania o zgodę). A jednak ma w sobie jakiś niezaprzeczalny urok. Coś, co nie pozwala go jednoznacznie zaszufladkować. Trafnie definiuje problemy i potrafi je w prosty sposób rozwiązać. Zarazem jest w swych zachowaniach wyjątkowy i nieprzewidywalny.
Obraz Sussera to prawdziwa jazda bez trzymanki – rozśmiesza, by za chwilę wzruszyć; irytuje, ale też budzi współczucie; wkurza, bo ma momenty drastyczne i żenujące, lecz samo zakończenie ludzi wrażliwych poruszy do łez. Wywołuje dość skrajne reakcje, a to zawsze bardziej zaleta niż wada, bo nie pozwala się widzowi nudzić. To film o radzeniu sobie z traumą po stracie bliskiej osoby. O wychodzeniu z marazmu. Czasem do tego potrzebny jest wstrząs, i taką właśnie terapię funduje Hesher, oczywiście na swój jedyny i niepowtarzalny sposób. Poza intrygującą fabułą i bardzo konkretnym przesłaniem atutem produkcji jest dobre aktorstwo. Zwłaszcza Joseph Gordon-Levitt świetnie wypada w roli tytułowej, ale kapitalną kreację tworzy też młodziutki Devin Brochu. Jego T.J. jest przekonująco autentyczny, zarówno gdy podkochuje się w ekspedientce pobliskiego sklepu (w tej roli Natalie Portman), jak też gdy coraz bardziej angażuje się w osobliwą relację z Hesherem. Ten staje się wręcz mentorem chłopca i stopniowo wciąga go w kłopoty charakterystyczne dla dorosłego świata. Jak to się wszystko skończy nie powiem, warto bowiem samemu zobaczyć. Gorąco polecam.