LONDON HAS FALLEN Londyn w ogniu

London Has Fallen Londyn w ogniu recenzjaLONDON HAS FALLEN
Londyn w ogniu
2016, USA
thriller, akcja, reż. Babak Najafi

Kto to jest Babak Najafi? Nie mam pojęcia. Jego dorobek nie przekonuje, bo… nie istnieje. Teraz będzie mógł się chwalić, że wyreżyserował sequel całkiem udanego filmu Olimp w ogniu. Problem w tym, że sequel – jak to sequel, już tak udany nie jest. Nie wnosi niczego nowego, powiela te same pomysły w znacznie gorszy sposób, co było do przewidzenia. Nic dziwnego, że Antoine Fuqua, facet z dorobkiem (bez szału, ale jednak) nie chciał się podjąć reżyserii i zostawił to żółtodziobowi. Ten nie sprostał zadaniu, bo nie miał wielkich szans przy tak miałkim scenariuszu (pisanym notabene przez kilka osób). Odpuszczę szczegóły, podam tylko zarys fabuły, która jest jeszcze bardziej absurdalna niż w poprzedniej odsłonie. Tym razem polem walki jest Londyn, do którego na pogrzeb premiera zjeżdżają polityczni liderzy świata. Miasto zostaje opanowane przez wszechwiedzących i wszechwładnych terrorystów z Bliskiego Wschodu, na tle których brytyjskie siły specjalne wyglądają jak ochrona sklepu osiedlowego. Politycy padają jak muchy lecz oczywiście w tym towarzystwie liczy się tylko jeden przywódca – dopóki żyje prezydent USA, świat jest bezpieczny, a prezydent jak wiadomo wyjdzie z każdej opresji mając przy boku agenta Banninga (Gerard Butler), który w pojedynkę rozprawi się z każdym wrogiem, nawet tak potężnym. To prawdziwy heros, nie imają się go kule, wychodzi bez szwanku z każdej kraksy, a Rambo przy nim to pikuś. Szkoda, że nie zabija spojrzeniem, choć pewnie i to nikogo by nie zdziwiło. Taki bowiem jest ten film – przerysowany, idiotyczny i przegięty w zbyt nachalny sposób, by można było dobrze się bawić lekko przymrużając oko. Lepiej je zamknąć i dać sobie spokój.
Ktoś powie – to czysta rozrywka i nie musi, a nawet nie powinna być realistyczna. Pełna zgoda, ale zawsze można przedobrzyć i dokładnie ten błąd popełniono w niemal każdym fragmencie scenariusza, nad którą przypomnę w pocie czoła pracowało aż kilka osób. Już Olimp w ogniu trochę przeginał, lecz to było nic w porównaniu z tym, co oferuje sequel. Nie chodzi tylko o niedorzeczność i rozmach zamachu, wszechobecne zadęcie i nadmiar patosu na ekranie, denerwującą propagandę (o tym, że USA jest i musi być szeryfem świata) czy irytujące drobiazgi niedopracowanego skryptu (np. premier Japonii, jednego z najpotężniejszych krajów, w drodze na pogrzeb utknął w korku – co zakrawa na kpinę z organizatorów, a na dodatek jego całą ochronę stanowi… szofer). Do tego dochodzą jeszcze irracjonalne zachowania bohaterów (głównie ochrony prezydenta USA), brak wyrazistego szwarccharakteru i wreszcie marne jak na taki rozmach efekty CGI. A jest tego tyle, że w pamięci niestety nie pozostaje żadna konkretna scena. Na plus trzeba zapisać chemię między prezydentem (Eckhart) i jego szefem ochrony (Butler) – co nie dziwi, bo panowie przecież tyle razem przeszli. To jednak nie ratuje filmu jako całości.
Londyn w ogniu to rozrywka dość niskich lotów dla niezbyt wymagającego widza. Czyli ogółowi się spodoba. Ja mimo wszystko mam nadzieję, że już więcej żadne miasto nie stanie w ogniu, zaś agent Banning wreszcie uda się na zasłużony odpoczynek. Należy mu się jak mało komu.

Udostępnij

Post Author: Sławek

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Potwierdź, że nie jesteś automatem: