SPOTLIGHT
Spotlight
2015, USA
dramat, reż. Tom McCarthy
Zdobycie Oscara stawia każdy film w mocno uprzywilejowanej pozycji. Chociaż nie mam dobrego zdania o tej nagrodzie (chodzi o sposób wyłaniania laureatów, a nie znaczenie), chcąc podsumować wrażenia z seansu niełatwo fakt jej przyznania zlekceważyć czy zdeprecjonować. Skupmy się jednak na samym filmie, a nie jego ocenie przez Akademię Filmową. Spotlight to oparta na faktach historia pedofilskiego skandalu w Kościele katolickim i już samo to mocno rzutuje na ocenę obrazu. Ta często bardziej skupia się na samym problemie, a nie jego przedstawieniu przez Toma McCarthy’ego. Problem istniał, istnieje i będzie istniał, bo człowiek jest grzeszny i nawet ludzie, którzy za wszelką cenę chcą być przywódcami duchowymi, nie są pozbawieni wad. Nie zamierzam jednak głębiej wchodzić w ocenę Kościoła jak instytucji. Dobrze, że taki film powstał, a skrywany przez lata sekret wyszedł na światło dzienne. Wprawdzie było o tym głośno w 2002 roku, gdy dziennikarze gazety Boston Globe dotarli do szokujących danych na temat siatki pedofilskiej w Kościele katolickim i pokazali, że informacje o procederze były znane zwierzchnikom i konsekwentnie tuszowane, lecz inny zasięg ma informacja prasowa, a zupełnie inny obejrzany przez miliony widzów film fabularny, do tego jeszcze wyróżniony najbardziej prestiżową nagrodą. W tym kontekście jest mniej istotne, czy Oscara przyznano za walory artystyczne obrazu, czy raczej za odwagę w poruszeniu tabu.
Przyznam, że miałem sporo obaw przed seansem. Cenię rolę kina zaangażowanego, poruszającego ważne problemy, ale są to zwykle pozycje dość ciężkie w odbiorze. Oczekiwałem więc nudnawego, kronikarskiego zapisu wydarzeń, a otrzymałem pasjonujący, przesycony emocjami dramat ze świetnymi dialogami, wartką akcją i grającą bardzo „prawdziwie” doborową obsadą (Liev Schreiber, Michael Keaton, Mark Ruffalo, Rachel McAdams, Stanley Tucci). Czy to rzeczywiście najlepszy film roku i wystarczająca rekomendacja na statuetkę? W to wątpię, chociaż jak na niemal reportażową formę jest zaskakująco dobry. Może nieco statyczny i przegadany (co nie dziwi, w końcu to film o dziennikarskim śledztwie), zaś napięcie jest budowane mozolnie, lecz zarazem bardzo konsekwentnie. Siłą rzeczy końcówka jest zbyt spłaszczona, bo to przecież tylko część problemu i zaledwie wycinek raka, jaki toczy Kościół od wewnątrz, lecz tę trudną i wielowarstwową historię opowiedziano sprawnie i rzetelnie, a przecież bardziej znani reżyserzy potrafili się wyłożyć na prostszych tematach. Spotlight włącza myślenie, pobudza dyskusję, jest też swoistym hołdem dla trudu dziennikarzy tropiących afery. Przypominam, że mówimy o czasach raczkującego dopiero Internetu, gdy jeszcze rządziło słowo pisane, a pracę wykonywano w terenie rozmawiając z ludźmi i grzebiąc w przepastnych archiwach, a nie w wygodnym fotelu przed ekranem komputera. McCarthy znakomicie sportretował specyfikę pracy dziennikarskiej i poświęcenie reporterów dla badanej sprawy. Nie skupiał się na pogłębieniu ich portretów psychologicznych, na wzbudzaniu sympatii widza. Głównym bohaterem filmu jest śledztwo i tylko to ma znaczenie. Ludzie są jedynie środkami do celu, a celem jest zdemaskowanie ohydnych czynów i ukaranie winnych (także tych przymykających oczy), ukazanie całej niewygodnej prawdy w świetle reflektorów (spotlight), bez owijania w bawełnę, bez chronienia zwyrodnialców w sutannach molestujących dzieci. Wtedy to się udało, aczkolwiek problemu nie zlikwidowano, a Kościół ma się całkiem dobrze. Ostatnio nawet lepiej niż kiedykolwiek, zwłaszcza w Polsce.