VATICAN TAPES
Taśmy Watykanu
2015, USA
horror, reż. Mark Neveldine
Generalnie lubię horrory, jednak staram się omijać te dotyczące tematu opętania. Przyczyna jest prosta – zwykle są bardzo schematyczne, brak im elementu zaskoczenia, co zabija klimat i bardziej nudzi niż straszy. Zachęcony atrakcyjnym trailerem oraz intrygującym tytułem dla Taśm Watykanu zrobiłem wyjątek. Wprawdzie już na początku dowiedziałem się, że Watykan od 2000 lat bada przypadki dowodzące istnienia niewyjaśnionego zła, co brzmi dość osobliwie, skoro państwo oficjalnie istnieje od 1929 roku, ale uznajmy to za drobiazg. Gorzej, że cała reszta potwierdza moją tezę, że zwykle w tego typu produkcjach emocji jest niewiele, a lepsze od filmów są ich zwiastuny.
Taśmy Watykanu nie opisują historii przepastnych archiwów dotyczących przejawów działalności szatana na ziemi, a tylko jeden przypadek opętania 27-letniej kobiety. Nie różni się on niczym od setek podobnych pokazanych w innych filmach. Watykan oddelegowuje parę egzorcystów do wypędzenia demona, ci napotykają tradycyjne problemy, zło jest silne i nie chce się poddać, i tak dalej. Różnica jest taka, że obraz Mark Neveldine’a (znanego z takich koszmarków, jak choćby Ghost Rider 2) nie ma zakończenia. To znaczy ma, ale ono niczego nie wyjaśnia – opowieść urywa się w najciekawszym momencie i otwiera jedynie drogę do sequela. Widzowie mają więc prawo czuć się zrobieni w konia. Pal licho przeciętne aktorstwo czy efekty specjalne – w końcu tragedii nie ma, film da się obejrzeć bez nadmiernego zgrzytania zębami. Jednak bardziej liczy się pomysł i klimat opowieści, a na tym polu Taśmy Watykanu to już pełna porażka. Bać się nie ma czego, kibicować nie ma komu, napięcia brakuje, o jego konsekwentnej budowie i kulminacji nawet nie wspomnę. Wszystko jest do bólu przeciętne i wtórne, a przecież sprawa jest poważna, twórcy bowiem przedstawiają swoją wizję początku końca świata. Już samo to powinno budzić grozę, a nie uśmiech politowania. Tylko do tego trzeba reżysera co się zowie, a nie faceta od abstrakcyjnych akcyjniaków (Adrenalina). Neveldine nie udźwignął tematu, a jego najnowsze solowe „dzieło” mogę polecić tylko zagorzałym i bezkrytycznym wielbicielom podobnej tematyki.