TERMINATOR: GENISYS
Terminator: Genisys
2015, USA
sci-fi, reż. Alan Taylor
Terminator to moja ulubiona seria przygodowego kina science-fiction i to może zaważyć na ostatecznej opinii o najnowszej odsłonie cyklu. Surowa i mroczna jedynka przerażała, dwójka była arcydziełem czasów przedkomputerowych. Potem, gdy za sterami zabrakło już Jamesa Camerona, powstała pastiszowa trójka i to powinien być koniec. Niestety nie był. Ktoś w Hollywood wpadł na pomysł, by nakręcić Ocalenie z Christianem Bale’m, formalnie część nr 4, jednak faktycznie zupełnie osobny film mający się nijak do tego, czym był, jest i ma być Terminator. Ten błąd naprawiono dopiero 6 lat później za sprawą Genisys, przy okazji zupełnie lekceważąc wydarzenia z Ocalenia. Chociaż poprzez bałagan fabularny i nadmierne zabawy scenarzystów z linią czasową film budzi mieszane uczucia, w pewnym sensie jest dokładnie taki, jak powinien być. Mocny, pełen dynamicznej akcji, dowcipnych dialogów, nawiązań do poprzedników i, co najważniejsze – pełen Schwarzeneggera. To jednak Terminator na miarę drugiej dekady XXI wieku – dekady przerysowanych efektów cyfrowych, niskiej kategorii wiekowej i podlizywania się masowemu widzowi. Nic więc dziwnego, że zmieniono formułę i po przygnębiającym klimacie jedynki nie ma śladu. Brak tu brudu, surowości, atmosfery zaszczucia, wszystko zostało spłycone – śmierć nie ma ciężaru, roboty nie budzą grozy, a poczciwy „stary ale użyteczny” T-800 został „uczłowieczony” (nawet nadano mu imię Pops czyli tatko – hasło i imię idealnie pasują do Arnolda Schwarzeneggera) i ma za zdanie rozbawiać publikę. Już nie jest strasznie, jest za to śmieszniej, dowcipniej i bardziej rozrywkowo. Cóż, taki mamy teraz świat. Dziś trzeba rozbawiać widza głupimi żarcikami i minami, a w finale koniecznie zrobić furtkę dla kolejnych sequeli. Bez akceptacji tych faktów nie ma szans na frajdę z seansu.
Odpuszczę opis fabuły bo mimo najszczerszych chęci nie byłbym w stanie jej sensownie streścić. W skrócie mamy powtórkę z rozrywki czyli znów John z przyszłości wysyła Kyle’a w przeszłość, by chronił jego matkę przed terminatorem, ale twórcy tak namieszali, że sami się trochę pogubili. Tak to jest gdy się pogrywa z machiną czasu – pomieszanie z poplątaniem, istny galimatias, bohaterowie przemieszczają się w te i wewte, spotykają samych siebie itd. Już na początku mamy więc walkę Terminatora z samym sobą, wygląda to efektownie (choć trwa za krótko), ale wystarczy spojrzeć chwilę wcześniej na grupę punków – wymuskanych chłoptasiów prosto z żurnala by zrozumieć, jak się ma cukierkowa wersja Terminatora nr 5 do oryginału z 1984 roku. U Camerona łotr był łotrem, tak wyglądał i tak się zachowywał, a dzisiaj, gdy do kin chodzą dzieciaki, wszystko jest ugrzecznione i polukrowane, a uliczne rozrabiaki w modnych ciuszkach mają nienaganne fryzury i świecą równiutkimi białymi zębami. A przecież to kopia słynnej sceny sprzed ponad 30 lat. To jednak tylko taki wtręt bo jak wspomniałem, należy zaakceptować nową konwencję, co przecież wcale nie oznacza bezkrytycznego podejścia do filmu Alana Taylora. Chociaż więc oswoiłem się ze szczerzącym zęby Arnoldem (aczkolwiek całkowite „ucywilizowanie” i budzącego niegdyś grozę robota T-800, rozpoczęte już 12 lat temu w T3, to kontrowersyjny i ryzykowny zabieg – znak czasów i dowód na to, o czym pisałem wyżej), kilka spraw wywołało mój stanowczy sprzeciw. Po pierwsze nadmiernie pogmatwany scenariusz, który nawet fanom serii trudno zrozumieć. Te wszystkie skoki w czasie, spotykanie samego siebie, wspomnienia z innego życia, alternatywne rzeczywistości – za dużo tego po prostu i dość łatwo wskazać dziury logiczne zbyt duże nawet jak na kino science-fiction. Idąc tym tropem (alternatywnych linii czasu) można zrobić nieskończoną ilość części – a może o to właśnie chodzi? Skoro jednak wiemy, że każda kolejna opowieść może całkowicie odmienić i wykasować to, co oglądamy, trudno przejmować się losem bohaterów, a kino bez emocji jest niewiele warte. Po drugie nie do końca trafiona obsada. O ile Emilia Clarke nieźle sprawdza się jako nowa Sarah Connor, podobnie jak Jason Clarke daje radę w roli jej syna, o tyle drewniany Jai Courtney jako Kyle Reese to już totalne nieporozumienie. Ten facet nie umie grać. Michael Biehn był o niebo lepszy, potrafił oddać emocje, a nie tylko być na ekranie. Po trzecie efekty specjalne. Z jednej strony fajne i widowiskowe (w końcu Taylor reżyserował wcześniej drugą część marvelowskiego Thora i spisał się nieźle), z drugiej przesadzone (takie trochę w stylu Baya z Transformersów) i przez to zupełnie niewiarygodne. Przykładem niech będzie kiczowata scena z robiącym fikołki autobusem na Golden Gate (notabene najpierw wzdłuż mostu, a w następnej scenie w poprzek – o takie szczegóły trzeba dbać). Nie mógł po prostu rąbnąć w barierkę i spaść? Nie wystarczyłoby? To przecież nie komiks Marvela…
Lekki charakter filmu wyraźnie kontrastuje z jego apokaliptyczną treścią. Ta pasowała do depresyjnego wydźwięku dzieł Camerona, tutaj o sprawach poważnych mówi się na wesoło. Terminator: Genisys jest efektowny (momentami efekciarski), ma dobre tempo i w sumie dostarcza solidną rozrywkę na miarę letniego blockbustera. Gdyby nie był kontynuacją kultowych obrazów, ocena byłaby nieco wyższa. Dobrze, że Taylor oddaje hołd poprzednim częściom i obficie z nich korzysta (czy to hołd czy kopiowanie zostawiam ocenie widzów), nie zapomina też o klasycznych elementach serii z „I’ll be back” na czele. Szkoda natomiast, że z mrocznej opowieści o zagładzie ludzkości zrobił komedię dla dzieciarni. Ale faktem jest, że podwaliny pod takie traktowanie tematu położył Jonathan Mostow w Buncie maszyn. I dopóki za sequele będą odpowiadać drugoligowi reżyserzy, nie ma co zbyt wiele oczekiwać. Odnoszę wrażenie, że w ogóle lepiej by było, gdyby nie powstały T3 ani T4, a omawiany obraz był trzecią odsłoną opowieści. Lepiej dla widzów, nie twórców – dla tych liczy się wyłącznie kasa i temu są podporządkowane scenariusze wszelkich sequeli, prequeli, remake’ów, rebootów i co tam jeszcze wymyślono. Tak czy inaczej czas spędzony w kinie nie był stracony – Alan Taylor pchnął Terminatora na nowe tory zostawiając furtkę do kontynuacji. I to niejednej.