TRANSFORMERS: AGE OF EXTINCTION
Transformers: Wiek zagłady
2014, USA
sci-fi, fantasy, reż. Michael Bay
Obawiam się chodzić na kolejne, zwłaszcza dalsze części komiksowych filmów, bo nawet gdy początkowo coś jest świeże i intrygujące, potem zwykle chodzi tylko o kasę. Stąd coraz głupsze scenariusze, które równoważyć mają coraz lepiej zrobione efekty specjalne. Dokładnie tak samo jest w 4 części serii Transformers. To miała być nowa jej odsłona i całkiem nowa jakość – tak Michael Bay tłumaczył powstanie filmu, bo przecież 3 lata temu zarzekał się, że trylogia dobiegła końca. Poniekąd jest, ale ponieważ pozostał stary reżyser, z góry wiadomo, czego oczekiwać. Facet ma na swoim koncie kilka świetnych filmów (powstałe w latach 90. Twierdza czy Armageddon), ale ostatnio robi tylko Transformers dając upust swojemu umiłowaniu wybuchów. Z jedynką utrafił, ale dalej było już tylko gorzej, a części nr 2 i 3 nawet nominowano do Złotej Maliny (może to przesada, nie były aż tak złe, ale jednak). Wiek zagłady też ma szansę, chociaż wydaje się nieco lepszy od poprzednika. Niestety trwa niemal 3 godziny – to stanowczo zbyt długo, tym bardziej, że poza leniwym początkiem większość czasu wypełniają eksplozje, pościgi i walki. Rzeczywiście efekty specjalne porażają (zwłaszcza bitwa w Chicago – dziwnie szybko bo w 5 lat odbudowanym po totalnej rozwałce z poprzedniej części, oraz demolka w Chinach, których film Baya jest jedną wielką reklamą), ale to powoli staje się standardem dzisiejszego kina. Z kolei reszta leży, a sama wymiana aktorów wcale nie tworzy nowej jakości…
Ocena 4 części Transformers tylko pozornie jest łatwa (efekty 5, scenariusz 1 = średnia 3). Jeśli ktoś oczekuje widowiska – dostaje aż nadto, za to wielki szacunek i na tym zakończę moje zachwyty nad stroną wizualną. Jeśli jednak szukamy odrobiny sensu czy logiki – nie ma na to szans. Od cudownego uleczenia (czytaj: samonaprawienia się) Optimusa Prime’a, poprzez puste dialogi, źle rozpisane role aż po namnożenie postaci i zbyt liczne, niepotrzebne wątki – wszystko to sprawia, że Transformers: Wiek zagłady to wybuchowa bajeczka dla nastolatków i nic więcej. Nie sposób identyfikować się z bohaterami ani drżeć o ich losy. Szkoda, bo była szansa na dobry film o robotach, gdzie czynnik ludzki pozostałby na uboczu. Ale nie u Baya – tu musi być patos i łopotanie flagi. Nie będę streszczał fabuły, bo ma ona drugorzędne znaczenie. W zasadzie wszystko jest podobnie jak wcześniej – reżyser ochoczo korzysta ze starych klisz wymieniając jedynie obsadę. Shia Labeouf nazywa się teraz Jack Reynor (i jest równie bezpłciowy), jego dziewczynę gra atrakcyjna Nicola Peltz (gra to za dużo powiedziane – podziwiamy głównie jej zgrabne nogi eksponowane w przykrótkich szortach), zaś w rolę ojca i zarazem szalonego wynalazcy wciela się Mark Wahlberg (sama postać nadopiekuńczego i niezdarnego tatusia atrakcyjnej nastolatki budzi raczej zażenowanie, podobnie jak jego nagła przemiana w superbohatera ratującego świat). Lepiej wypada Stanley Tucci jako szwarccharakter, ale to i tak nie ma większego znaczenia, bo emocji w filmie Baya naprawdę niewiele (odwrotnie proporcjonalnie do wybuchów, walk i pościgów). Pominę już sam przegięty na maksa wygląd robotów – jest wygłaszający wschodnie mądrości robot-samuraj, jest też weteran z Wietnamu z cygarem w ustach (!), itd.
Podsumowując napiszę tak: lubię filmy-widowiska, lubię dopracowane efekty specjalne, bo tak przede wszystkim pojmuję istotę kina: chcę ujrzeć tam coś, czego nie dostaję w realnym życiu. Ale bajery to trochę za mało, by uznać film za znakomity. Bay jest sprawnym rzemieślnikiem, lecz artysta z niego żaden, dlatego też jego obraz nieźle się ogląda, lecz po seansie pozostaje w głowie pustka. Może tak ma być, bo w końcu kto idąc na wakacyjny blockbuster oczekuje intelektualnej głębi czy wyrazistości postaci? Doceniam więc efekty specjalne i pracę bezimiennych ludzi przy komputerach. Reszta jest milczeniem.
Ocena 4 części Transformers tylko pozornie jest łatwa (efekty 5, scenariusz 1 = średnia 3). Jeśli ktoś oczekuje widowiska – dostaje aż nadto, za to wielki szacunek i na tym zakończę moje zachwyty nad stroną wizualną. Jeśli jednak szukamy odrobiny sensu czy logiki – nie ma na to szans. Od cudownego uleczenia (czytaj: samonaprawienia się) Optimusa Prime’a, poprzez puste dialogi, źle rozpisane role aż po namnożenie postaci i zbyt liczne, niepotrzebne wątki – wszystko to sprawia, że Transformers: Wiek zagłady to wybuchowa bajeczka dla nastolatków i nic więcej. Nie sposób identyfikować się z bohaterami ani drżeć o ich losy. Szkoda, bo była szansa na dobry film o robotach, gdzie czynnik ludzki pozostałby na uboczu. Ale nie u Baya – tu musi być patos i łopotanie flagi. Nie będę streszczał fabuły, bo ma ona drugorzędne znaczenie. W zasadzie wszystko jest podobnie jak wcześniej – reżyser ochoczo korzysta ze starych klisz wymieniając jedynie obsadę. Shia Labeouf nazywa się teraz Jack Reynor (i jest równie bezpłciowy), jego dziewczynę gra atrakcyjna Nicola Peltz (gra to za dużo powiedziane – podziwiamy głównie jej zgrabne nogi eksponowane w przykrótkich szortach), zaś w rolę ojca i zarazem szalonego wynalazcy wciela się Mark Wahlberg (sama postać nadopiekuńczego i niezdarnego tatusia atrakcyjnej nastolatki budzi raczej zażenowanie, podobnie jak jego nagła przemiana w superbohatera ratującego świat). Lepiej wypada Stanley Tucci jako szwarccharakter, ale to i tak nie ma większego znaczenia, bo emocji w filmie Baya naprawdę niewiele (odwrotnie proporcjonalnie do wybuchów, walk i pościgów). Pominę już sam przegięty na maksa wygląd robotów – jest wygłaszający wschodnie mądrości robot-samuraj, jest też weteran z Wietnamu z cygarem w ustach (!), itd.
Podsumowując napiszę tak: lubię filmy-widowiska, lubię dopracowane efekty specjalne, bo tak przede wszystkim pojmuję istotę kina: chcę ujrzeć tam coś, czego nie dostaję w realnym życiu. Ale bajery to trochę za mało, by uznać film za znakomity. Bay jest sprawnym rzemieślnikiem, lecz artysta z niego żaden, dlatego też jego obraz nieźle się ogląda, lecz po seansie pozostaje w głowie pustka. Może tak ma być, bo w końcu kto idąc na wakacyjny blockbuster oczekuje intelektualnej głębi czy wyrazistości postaci? Doceniam więc efekty specjalne i pracę bezimiennych ludzi przy komputerach. Reszta jest milczeniem.