WORLD’S END
World’s End
2013, Wielka Brytania
komedia, sci-fi, reż. Edgar Wright
Główną rolę gra Simon Pegg i on też, wraz z Edgarem Wrightem, jest autorem scenariusza. Piszę o tym, bo po takim wstępie wszystko jasne, jeśli ktoś zna i lubi ich wcześniejsze filmy Wysyp żywych trupów i Hot Fuzz – Ostre psy. Typowy angielski humor z sarkastycznym spojrzeniem na narodowe przywary, okraszony spora dozą absurdu. Różnica jest taka, że tym razem nie wyszło tak dobrze jak poprzednio. Film ma dwa oblicza, które trudno ze sobą pogodzić. Początek intryguje – oto wspominający beztroskie szkolne lata Gary (Pegg) postanawia zebrać starą ekipę i wyruszyć śladami wspomnień. Czterej kumple nie są zachwyceni, ale nostalgia robi swoje – decydują się wrócić na szalony weekend do rodzinnej miejscowości i odtworzyć niedokończony 20 lat wcześniej maraton po 12 lokalnych pubach, którego finał powinien mieć miejsce w lokalu o nazwie The World’s End. Świetne dialogi, dobrze oddany klimat, znakomita gra Simona Pegga i Nicka Frosta – pierwsze pół godziny ogląda się z dużą przyjemnością. Potem następuje zgrzyt – po kilku browarach panowie odkrywają, że miasto jest opanowane przez kosmitów i rozpoczynają z nimi walkę. Efekty są kiepskie, sceny walk identyczne, rozwinięcie akcji naiwne, a koniec raczej dziwaczny. Klimat pierwszej części pryska i choć po kilku piwach można tę opowieść zaakceptować (bez piwa nie da rady, bo to w końcu opowieść o piciu dla samego picia), nie da się ukryć, że to najsłabszy odcinek trylogii duetu Pegg/Wright. Nawet, jeśli przymrużymy oko i dodamy dość szerokie hasło „angielski humor”. Co w tym filmie robił Pierce Brosnan, tego już nie potrafię zrozumieć.