SHADOW DANCER
Kryptonim: Shadow Dancer
2012, Irlandia, Wielka Brytania
thriller, reż. James Marsh





Kino dla smakoszy – często tak delikatnie określa się filmy, które mają ciekawy klimat i są dobrze zagrane, ale jednocześnie nudne jak flaki z olejem. Akcja toczy się w tempie kulawego żółwia, logika szwankuje, przez co emocje są na poziomie Dobranocki. Może trochę przesadzam, lecz robię to świadomie i celowo, bowiem oczekiwałem znacznie więcej. Jednocześnie pozdrawiam miłośników kameralnego kina bo sam czasem lubię takie leniwe filmy. Jednak nie tym razem. Pal licho słabe tempo, ale naiwności scenariusza są tu zbyt duże. Niewybaczalne.
Colette, bardzo aktywna bojowniczka IRA (Irlandzkiej Armii Republikańskiej), zostaje aresztowana w Londynie za próbę podłożenia bomby. Od oficera operacyjnego (Clive Owen), którego specjalnością jest werbowanie nowych agentów, dostaje tzw. propozycję nie do odrzucenia – albo w ramach współpracy z brytyjskim wywiadem i zacznie regularnie kablować na swoich towarzyszy, albo nigdy więcej nie ujrzy swego kilkuletniego synka. Która matka by nie pękła? Zaczyna więc składać regularne meldunki, a na spotkania z łącznikiem chodzi w czerwonym płaszczyku (na pewno dzięki temu nie rzuca się w oczy….). Akcje IRA są kompletnie pozbawione jaj (stąd te nudy w filmie) – bojownicy są bardziej skupieni na poszukiwaniu wewnętrznego szpiega niż na swoich celach. Żeby było ciekawiej, Mac nie wiedzieć czemu zakochuje się w Colette (ile może zdziałać jeden nagły pocałunek….), zaczyna lekceważyć polecenia przełożonych i działać na własną rękę, co w tak hierarchicznej organizacji jest absolutnie wykluczone. Do tego jego szefowa (Gillian Anderson) prowadzi z nim jakąś niezrozumiałą grę. Nic się nie trzyma kupy. Na plus muszę zapisać zaskakującą końcówkę, ale nawet ona nie ratuje całości. Jeśli ktoś lubi senne klimaty w kinie i przymknie oko na niespójności scenariusza – może śmiało obejrzeć film pana Marsha. Ja trochę żałuję straconego czasu, ale z drugiej strony pocieszam się, że widziałem setki idiotycznych, dużo gorszych obrazów. Poza tym lubię Clive’a Owena, który gra w swoim stylu – może nie porywająco, ale całkiem przyzwoicie.
Colette, bardzo aktywna bojowniczka IRA (Irlandzkiej Armii Republikańskiej), zostaje aresztowana w Londynie za próbę podłożenia bomby. Od oficera operacyjnego (Clive Owen), którego specjalnością jest werbowanie nowych agentów, dostaje tzw. propozycję nie do odrzucenia – albo w ramach współpracy z brytyjskim wywiadem i zacznie regularnie kablować na swoich towarzyszy, albo nigdy więcej nie ujrzy swego kilkuletniego synka. Która matka by nie pękła? Zaczyna więc składać regularne meldunki, a na spotkania z łącznikiem chodzi w czerwonym płaszczyku (na pewno dzięki temu nie rzuca się w oczy….). Akcje IRA są kompletnie pozbawione jaj (stąd te nudy w filmie) – bojownicy są bardziej skupieni na poszukiwaniu wewnętrznego szpiega niż na swoich celach. Żeby było ciekawiej, Mac nie wiedzieć czemu zakochuje się w Colette (ile może zdziałać jeden nagły pocałunek….), zaczyna lekceważyć polecenia przełożonych i działać na własną rękę, co w tak hierarchicznej organizacji jest absolutnie wykluczone. Do tego jego szefowa (Gillian Anderson) prowadzi z nim jakąś niezrozumiałą grę. Nic się nie trzyma kupy. Na plus muszę zapisać zaskakującą końcówkę, ale nawet ona nie ratuje całości. Jeśli ktoś lubi senne klimaty w kinie i przymknie oko na niespójności scenariusza – może śmiało obejrzeć film pana Marsha. Ja trochę żałuję straconego czasu, ale z drugiej strony pocieszam się, że widziałem setki idiotycznych, dużo gorszych obrazów. Poza tym lubię Clive’a Owena, który gra w swoim stylu – może nie porywająco, ale całkiem przyzwoicie.