FLIGHT
Lot
2012, USA
dramat, reż. Robert Zemeckis





Komentując niedawno Safe House podkreślałem, że obecność Denzela Washingtona w obsadzie filmu jest gwarancją jego jakości. Lot jedynie potwierdza tę prawidłowość. Aktor za swoją kreację został nominowany do Oscara, co akurat niczego nie dowodzi, bo to nagroda wyjątkowo tendencyjna, niestety uznawana przez cały świat jako ważna i obiektywna. W tym jednak przypadku muszę się zgodzić – Denzel zagrał świetnie, a jego rola jest lepsza niż cały film, który wzbudza mieszane uczucia. Scenariusz jest dość prosty. Początkowo wydaje się, że będziemy mieli do czynienia z filmem katastroficznym. Oto kapitan William „Whip” Whitaker (Washington), po mocno zakrapianej i upojnej nocy w ramionach kochanki stewardessy, zasiada za sterami samolotu. Odkrycie poważnej usterki zmusza go do wykonania trudnego manewru i awaryjnego lądowania. Zimna krew i nadzwyczajne umiejętności pilota pozwalają uratować 96 osób. Whip zostaje bohaterem. Potem jednak akcja idzie w zupełnie innym kierunku. Wszczęte z automatu dochodzenie (zginęło 6 osób) wykazuje, że kapitan był pod wpływem alkoholu i narkotyków. Sam zainteresowany nie dopuszcza do siebie takiej myśli. Uparcie broni się przed niewygodną prawdą udając, że problem nie istnieje (własny syn nie chce go znać, ale problemu nie ma). Dalej nie mogę nic więcej pisać, by nie zdradzać szczegółów ani zakończenia.
Lot jest dramatem pokazującym wewnętrzną walkę osoby uzależnionej od alkoholu. Temat stary jak świat. I jeśli pominąć znakomitą grę Denzela Washingtona, jego zmagania z samym sobą, sama fabuła jest wtórna i niezbyt pasjonująca dla osób niedotkniętych problemem. Ciekawe, jakim cudem zaawansowany alkoholik jest pilotem i bierze odpowiedzialność za życie pasażerów – czy nikt tego nie sprawdza? To raczej mało wiarygodne, podobnie jak manewr latania do góry brzuchem. Następnie mamy dziwną przyjaźń Whipa z poznaną w szpitalu narkomanką (Kelly Reilly, znana ze świetnego Eden Lake i ostatnio Sherlocka Holmesa) – człowiek będący na świeczniku powinien raczej unikać takich kontaktów. I tak dalej. Widać, że Whip sobie po prostu nie radzi ze swoim problemem, ale resztki zdrowego rozsądku powinien zachować. Dlatego doceniając aktorstwo Denzela i towarzyszących mu osób (niezły John Goodman, chociaż przemyka przez ekran niczym meteor), nie do końca kupuję samą historię. Jest oklepana, przewidywalna, a dość oczywisty finał i przesłanie robi z tego filmu pogadankę ku pokrzepieniu serc (z niepotrzebnie rozbudowanym i denerwującym wątkiem religijnym). Ważną i całkiem niezłą pogadankę, żeby nie było wątpliwości. Lot jest świetnie zrealizowany, ale to nie może dziwić, bo przecież dyrygował pan Zemeckis, którego świat kocha za Forresta Gumpa, a ja za trylogię Powrót do przyszłości. Szału nie ma, ale na pewno warto obejrzeć.
Lot jest dramatem pokazującym wewnętrzną walkę osoby uzależnionej od alkoholu. Temat stary jak świat. I jeśli pominąć znakomitą grę Denzela Washingtona, jego zmagania z samym sobą, sama fabuła jest wtórna i niezbyt pasjonująca dla osób niedotkniętych problemem. Ciekawe, jakim cudem zaawansowany alkoholik jest pilotem i bierze odpowiedzialność za życie pasażerów – czy nikt tego nie sprawdza? To raczej mało wiarygodne, podobnie jak manewr latania do góry brzuchem. Następnie mamy dziwną przyjaźń Whipa z poznaną w szpitalu narkomanką (Kelly Reilly, znana ze świetnego Eden Lake i ostatnio Sherlocka Holmesa) – człowiek będący na świeczniku powinien raczej unikać takich kontaktów. I tak dalej. Widać, że Whip sobie po prostu nie radzi ze swoim problemem, ale resztki zdrowego rozsądku powinien zachować. Dlatego doceniając aktorstwo Denzela i towarzyszących mu osób (niezły John Goodman, chociaż przemyka przez ekran niczym meteor), nie do końca kupuję samą historię. Jest oklepana, przewidywalna, a dość oczywisty finał i przesłanie robi z tego filmu pogadankę ku pokrzepieniu serc (z niepotrzebnie rozbudowanym i denerwującym wątkiem religijnym). Ważną i całkiem niezłą pogadankę, żeby nie było wątpliwości. Lot jest świetnie zrealizowany, ale to nie może dziwić, bo przecież dyrygował pan Zemeckis, którego świat kocha za Forresta Gumpa, a ja za trylogię Powrót do przyszłości. Szału nie ma, ale na pewno warto obejrzeć.