CABIN IN THE WOODS
Dom w głębi lasu
2012, USA
horror, reż. Drew Goddard
Do tego filmu można podejść dwojako. Potraktować go jako horror – bo tak jest reklamowany, albo uznać za pastisz. W tym pierwszym przypadku film przegrywa z kretesem, w tym drugim – jako tako daje radę. Zakładam jednak, że ludzie idą do kina skuszeni określonym hasłem – tym hasłem jest horror, a nie pastisz. I raczej nie poszukują przed seansem mądrych wywodów na temat filmu, bo opinie jak zwykle są bardzo skrajne. Idą się bać, a nie śmiać. Tymczasem bać się nie ma czego, fabuła jest absurdalna do bólu, a i sama tematyka trąci myszką. Reality show, w którym uśmierca się kolejnych bohaterów, oglądaliśmy już wiele razy. Podobnie jak grupę młodych ludzi wyjeżdżającą do domku na odludziu, gdzie oczywiście zostaną zaatakowani i będą musieli walczyć o życie. Na szczęście te schematy są tutaj potraktowane nieco inaczej – historia rozwija się w dość nieoczekiwanym kierunku i sama końcówka może nieco zaskoczyć. A raczej sam pomysł, a nie totalne nagromadzenie bzdur i postaci ze wszystkich znanych horrorów. Jakby komuś było mało, to pod koniec w epizodycznej roli, dosłownie na minutę, pojawia się nawet porucznik Ripley – sama Sigourney Weaver we własnej osobie. I wcale nie zamierza ścigać obcych…. Tak jak napisałem na początku – ocena tego filmu bardzo zależy od nastawienia. Ale moim zdaniem reżyser sam nie wiedział, co chce zrobić. Ni to horror, ni komedia, ni parodia. Wszystkiego po trochu i w efekcie dziwny miszmasz gatunków, który nie przeraża i niezbyt śmieszy. Jak na horror za mało tu grozy i emocji, historia nie wciąga i zbyt często żenuje (jak np. wtedy, gdy twórcy spektaklu zaczynają świętować kolejny sukces nie doprowadziwszy wątków do końca, w efekcie czego całkowicie tracą kontrolę nad widowiskiem, mimo tak przecież niewiarygodnej techniki, która im pomaga). Oprócz mielizn scenariusza nastrój psują liczne elementy humorystyczne, więc bardziej się śmiejemy niż boimy. To bardziej komedia grozy niż horror. Z kolei jak na pastisz, wyśmiewający schematyczne slashery, tego humoru jest za mało, a całość udaje poważną opowieść (poza końcówką, która przekracza granice absurdu). Reżyser stoi w rozkroku, a widz razem z nim.
Udany pastisz zrobił Wes Craven 15 lat wcześniej. Jego Krzyk zawiera wiele elementów, których tutaj próżno szukać. Przede wszystkim znakomite proporcje między humorem a grozą, do tego ciekawą fabułę – potrafił się obyć bez wydumanych stworów i innych absurdów. Obśmianie gatunku, które w dziele Cravena było majstersztykiem, tutaj jest zaledwie przeciętne. Ale brawo za próbę.
Udany pastisz zrobił Wes Craven 15 lat wcześniej. Jego Krzyk zawiera wiele elementów, których tutaj próżno szukać. Przede wszystkim znakomite proporcje między humorem a grozą, do tego ciekawą fabułę – potrafił się obyć bez wydumanych stworów i innych absurdów. Obśmianie gatunku, które w dziele Cravena było majstersztykiem, tutaj jest zaledwie przeciętne. Ale brawo za próbę.