Zinédine Zidane to postać absolutnie wyjątkowa w światowym futbolu. Piłkarz legenda i trener legenda, chociaż tym drugim jest bardzo krótko. O ile jednak jego piłkarskiej wielkości nikt nie neguje (bo po prostu nie ma jak), o tyle tę trenerską już jak najbardziej tak. Niedawno była moda na krytykowanie Zidane’a, teraz wszyscy go chwalą. Gdzie leży prawda? Jak zawsze pośrodku. To trener absolutnie wyjątkowy i nie da się go jednoznacznie ocenić. Budzi emocje jak mało kto. Nie pozostawia nikogo obojętnym, a to bardzo dobry znak.
Krótko przypomnę, że Zinédine Zidane po zakończeniu kariery piłkarskiej w Realu Madryt został doradcą drużyny, potem dyrektorem sportowym, wreszcie szkolił się u boku Carlo Ancelottiego, a po uzyskaniu licencji UEFA prowadził Castillę – drużynę rezerw Los Blancos. Bez większych sukcesów zresztą. Mimo kompletnego braku doświadczenia 4 stycznia 2016 roku to właśnie Zizou został trenerem Realu Madryt, po zwolnieniu z tej funkcji Rafaela Beníteza. W ciągu niecałych trzech lat wygrał 9 trofeów, w tym trzy razy z rzędu Ligę Mistrzów, co nikomu wcześniej się nie udało. Mówiono, że to bardziej zasługa świetnych piłkarzy u szczytu formy, ale przy takich wynikach trudno mówić o przypadku. W 2018 roku szkoleniowiec zrezygnował z posady twierdząc, że drużyna potrzebuje zmian, a on nie jest gotów je przeprowadzić. Jednak zmiany nie poszły w pożądanym przez niego kierunku – zarząd sprzedał ikonę i najlepszego strzelca Cristiano Ronaldo zostawiając Garetha Bale’a (Zidane chciał odwrotnie), na czym drużyna cierpi do dzisiaj. Real bez Zizou i CR7 prezentował się tak fatalnie, że prezes Florentino Pérez uprosił Francuza, by ten wrócił na stanowisko. Tak oto 11 marca 2019 roku Zidane ponownie został trenerem Realu i szybko wygrał kolejne dwa trofea. Wprawdzie sama gra jego drużyny męczyła oczy, ale gablota wzbogaciła się o dwa puchary, a przecież właśnie wygrywanie jest celem każdego sportowca.
Niestety od początku obecnego sezonu drużyna prezentowała się dość mizernie, notując serie zawstydzających wyników. Los Blancos przegrywali z ligowymi słabeuszami typu Levante, Alavés czy Cádiz, odpadli z Pucharu Króla z trzecioligowym Alcoyano (co Zidane skwitował, że to żaden wstyd!), a po dwóch porażkach z rezerwami Szachtara ich wyjście z grupy w Lidze Mistrzów do ostatniego meczu wisiało na włosku. Wtedy powszechnie kwestionowano Zidane’a, że się wypalił, że nie ma pomysłu na grę drużyny (tego klepania w poprzek i wrzutek do nikogo nie dało się oglądać), że nie korzysta z zakupów (rok wcześniej na wzmocnienia wydano ponad 300 milionów €, a do składu przebił się tylko jeden zawodnik) i niszczy karierę młodych piłkarzy (których sprzedaje, wypożycza, lub odsyła na trybuny), grając głównie starym składem, i stąd problemy Realu, bo nasyconym sukcesami gwiazdorom brakowało zaangażowania i mecze wyglądały jak spotkania oldboyów (czy raczej kuracjuszy w sanatorium, bo oldboye czasem prezentują magię, a nie tylko usypiają widzów). Zawodnicy Zidane’a dawali recital futbolu bezbarwnego, przewidywalnego, wolnego, niechlujnego, schematycznego. Niegodnego Realu Madryt.
Po przegranej w Superpucharze oraz blamażu w Copa del Rey dziennikarze i kibice zaczęli już zwalniać Zidane’a, ten na słynnej konferencji chyba pierwszy raz w życiu się zdenerwował mówiąc, że ta drużyna niedawno wygrała mistrzostwo i ma prawo w spokoju dograć sezon, a dopiero potem być rozliczana. To prawda, chociaż gdy jest źle, trzeba o tym mówić, a nie chować głowę w piasek. Od wtedy wszystko nagle się zmieniło jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Real, choć nadal mało efektowny, zaczął być niezwykle efektywny, i to mimo rekordowej liczby kontuzji. Madrytczycy zaczęli grać solidnie, mądrze, bywali skoncentrowani, uważni w obronie i agresywni, skuteczni w ataku. To rzadki widok w tym nierównym sezonie, w którym Los Blancos przegrywali z tzw. ogórkami, a zarazem potrafili ograć Atlético, Barcelonę, Inter czy Liverpool. Taki to z ekipy Zidane’a madrycki kameleon. I tak oto drużyna skazywana na pożarcie, która fatalnie weszła w sezon (i – nie oszukujmy się, było w tym dużo błędów i winy trenera), zyskała drugie życie i na finiszu rozgrywek nadal walczy o dwa najważniejsze trofea – mistrzostwo Hiszpanii (gdzie zredukowała stratę do prowadzącego Atlético z 10 do 1 punktu) oraz Ligę Mistrzów, w której jest już w półfinale i jako jedyna reprezentuje swój kraj. To odrodzenie Realu Madryt to wielka zasługa Zidane’a. To on natchnął piłkarzy, to on ich poustawiał i w odpowiedni sposób zneutralizował zalety Liverpoolu i Barcelony, dając lekcję taktyki Kloppowi i Koemanowi. Tak, tak – taktyki, chociaż przecież jest „łysym betonem”, który nie ma pojęcia o taktyce…
To mój pierwszy artykuł w obronie Zidane’a. Uważam, że jestem mu to winny, bo sam go wiele razy zwalniałem i nie chciałem, by dalej prowadził drużynę, która wymaga zmian, a on jest tych zmian przeciwnikiem. Konserwuje stare układy i przedkłada kolesiostwo nad autentyczną formę swoich graczy. Granie za nazwisko dalej mnie irytuje, podobnie jak wystawianie bezproduktywnego Asensio czy faworyzowanie Isco nad Ødegaarda, ale muszę uczciwie przyznać, że ci wyśmiewani „emeryci” nagle zaczęli grać jak za najlepszych lat, a zmarłe i pogrzebane dwa lata temu trio CKM (Casemiro-Kroos-Modrić) znów powszechnie zachwyca. Nawet Vinícius trafił w bramkę (i to dwa razy z Liverpoolem), podobnie jak Asensio, który dalej unika dryblingu i gra głównie do tyłu, ale ostatnio potrafił się odnaleźć i strzelić kilka bramek. Drużyna jest jednością, wszyscy walczą razem, jeden za drugiego, zwłaszcza w defensywie, bo bez topowego goleadora właśnie na niej Zidane musi budować potęgę Madrytu. I robi to naprawdę dobrze. Piszę te słowa przed meczem z Getafe, w którym z różnych powodów nie może wystąpić żaden z podstawowych obrońców. Ramos, Varane, Carvajal i Mendy są niedostępni, i to niestety też kamyczek do ogródka Zizou – wychodzi bokiem złe zaplanowanie kadry, betonowanie składu, nieogrywanie rezerwowych, którzy teraz nagle muszą hurtowo grać i ratować twarz trenera. Ale tego nie zmienimy, jest jak jest. Ważne, że Zidane sam chyba coś zrozumiał, bo wreszcie korzysta ze zmian, stosuje różne warianty taktyczne i ustawienia, dobiera je pod przeciwnika. Oczywiście nadal podkreśla wagę „cierpienia” (czego osobiście nie akceptuję, bo w meczach z Realem cierpieć ma rywal), ale jego drużyna prezentuje się znacznie lepiej. Tym samym Francuz zmazał swoje winy i pokazał, że potrafi coś więcej niż tylko wystawić skład i powiedzieć „cieszcie się grą”, że jednak można i należy mu zaufać. Nie uniknął błędów, ale nie myli się ten, kto nic nie robi. Powtarza jak mantrę „jeszcze niczego nie wygraliśmy” i to jest prawda. Jednak pozostaje w walce o dwa najważniejsze puchary i jeśli uda mu się choć jeden z nich wygrać, będzie to naprawdę duże osiągnięcie. Jeśli się nie uda – trudno.
Nie wiem, czy Zizou zostanie na stanowisku. Ma pełne poparcie prezesa i zarządu, jednak czy sam nie zrezygnuje po tylu problemach? Czy nie ma tego zwyczajnie dosyć? Trudno powiedzieć. Płakał nie będę, bo liczę na konkretne zmiany, w kadrze i w stylu gry, czego Zidane raczej nie gwarantuje, podobnie jak rozwoju młodych zawodników, których w Realu jest sporo, ale jeśli ma go zastąpić kolejny żółtodziub bez doświadczenia (Raúl) lub nienawykły do codziennej pracy w klubie trener reprezentacji (Löw), to chyba jednak wolę Zidane’a. Tak czy owak, Francuz wywalczył sobie prawo, by w Realu zostać i dalej pisać historię.