LEE ABRAHAM
Harmony/Synchronicity
2020
Multiinstrumentalista i producent Lee Abraham to w ostatnich latach jeden z moich ulubionych artrockowych artystów. Pierwszą płytę pod własnym nazwiskiem wydał w 2004 roku, ale dopiero gdy opuścił zespół Galahad (gdzie w latach 2005-2009 grał jako basista) i mógł w pełni skupić się na własnej karierze, zaczął robić rzeczy wielkie. Wielki był album Distant Days z 2014 roku, potem bywało różnie, ale nigdy poniżej pewnego poziomu, o jakim wielu kolegów po fachu może tylko marzyć. Lee w 2017 roku powrócił na łono macierzystej formacji już jako gitarzysta (na płycie Seas Of Change był odpowiedzialny za główne partie gitarowe), na szczęście jednak nie zaprzestał nagrywać płyt pod własnym nazwiskiem. Wręcz przeciwnie – rok temu wydał swój najlepszy album Comatose, a teraz, u progu jesieni, zaprezentował najnowsze dzieło zatytułowane Harmony/Synchronicity, przy którym do współpracy zaprosił m.in. dwóch kolegów z zespołu, basistę Marka Spencera i wokalistę Stuarta Nicholsona.
Myślałem, że po tak wspaniałym wydawnictwie jak Comatose, Lee będzie potrzebował więcej czasu na napisanie nowego materiału, ale koronawirus i przymusowa izolacja pozytywnie wpłynęły na możliwości twórcze muzyka. W ciągu dwóch miesięcy pandemii nie tylko napisał utwory (tematycznie nawiązujące do sytuacji na świecie), ale zarejestrował je w studio nagrywając samemu wszystkie partie instrumentalne (poza perkusją, na której zagrał Gerald Mulligan z Credo). Człowiek orkiestra. Wokalistów zaprosił kilku, wśród nich dwóch wymienionych już członków Galahad. Podobnie robił wcześniej, tylko rok temu wszystkie partie wyśpiewał jeden człowiek, co bardzo wpłynęło na spójność materiału. Harmony/Synchronicity może i nie ma spójności i artyzmu poprzednika (tamtego krążka nie dało się przeskoczyć), ale i tak oferuje 48 minut kapitalnej muzyki, w tym kilka momentów naprawdę wspaniałych. Oczywiście nie znajdziemy tu niczego nowego, to wciąż ta sama stylistyka – melodyjny prog rock z dużą dawką popisów gitarowych, ale chyba nikt nie oczekiwał czegoś innego? Tylko 7 utworów, w tym jeden instrumentalny Misguided Pt 2, świetny zresztą, z elementem akustycznym w wyciszonej partii środkowej, moim zdaniem lepszy od części 1 zamieszczonej na Distant Days w 2014 roku. Okazuje się, że i bez wokalistów można zagrać coś wielkiego. A co poza tym? Trzy proste piosenki, z których warto wyróżnić przepiękną balladę Rise Again, w której śpiewa Marc Atkinson, wokalny hegemon Comatose. Klamra w postaci dwóch 7-minutowych utworów – na starcie dynamiczny, oparty na mocnym riffie The World Is Falling Down z wokalem Stu Nicholsona z Galahad, a na koniec utwór tytułowy z cudowną solówką w wykonaniu mistrza. I wreszcie magnum opus wydawnictwa, 12-minutowy kolos Hearing The Call, w którym z kolei śpiewa drugi kolega z Galahad, Mark Spencer (odpowiedzialny za harmonie wokalne i chórki na całym albumie). Lee Abraham lubi takie rozbudowane formy, często po nie sięga (czasem nawet przesadza, jak w nadmiernie rozciągniętym, trwającym aż 25 minut tytułowym utworze z płyty The Seasons Turn 4 lata temu), i tym razem znów trafił w dziesiątkę. Nagranie jest klasycznie zbudowane, utrzymane w średnim tempie, z ładną melodią, dość dynamiczną częścią instrumentalną, którą przełamuje partia akustyczna, by w finale znów wybrzmieć pełną mocą, a całość zakończyć efektowną wokalizą. Niby nic nowego, wrażenie déjà vu jest wszechobecne, bo wszystko to już gdzieś kiedyś słyszeliśmy, ale to nie przeszkadza, by docenić i pochwalić autora, że umie poszczególne składniki tak zgrabnie połączyć, by ze starych elementów upichcić nowe, smaczne danie.
Harmony/Synchronicity to kolejny udany album gitarzysty Galahad. Nie wszystkie utwory porywają, ale wszystkich słucha się z dużą przyjemnością, i nawet te proste piosenki są po prostu ładne i eleganckie. W kilku momentach maestro wznosi się na wyżyny artrockowego kunsztu, co nawet jeśli stało się normą, wciąż trzeba to umieć zauważyć i docenić. Więc zauważam, doceniam, polecam i proszę o więcej.