LEE ABRAHAM
The Seasons Turn
2016
Lee Abraham nie był, nie jest i raczej nie będzie w Polsce postacią szeroko znaną, bo nie tworzy muzyki do kotleta i nie lansuje radiowych hitów, jednak wśród wielbicieli rocka progresywnego cieszy się sporą estymą. To były basista grupy Galahad, i ta nazwa otwiera mu wiele drzwi, choć przecież w kapeli spędził tylko 5 lat. Galahad nagrywa rzadko, ale ma się całkiem dobrze, zaś Lee Abraham również nie może narzekać. Od ponad dekady pracuje na własne konto i zapraszając do współpracy innych muzyków z kręgu art rocka nagrywa coraz lepsze płyty. W przeciwieństwie do eksperymentów byłych kolegów oferuje dość tradycyjne, klasyczne granie, lecz zawsze ze znakiem jakości. Album Distant Days sprzed dwóch lat był wyjątkowo udany, zaś nowa propozycja niemal mu dorównuje. Pomysł jest ten sam – wielu gości, kilku wokalistów, ciepła i wielobarwna, przyjemna w odbiorze muzyka z całą masą gitarowych popisów (i nie tylko – są też Hammondy, jest melotron, saksofon).
Godzina muzyki i zaledwie 5 kompozycji – już samo to doskonale świadczy, z jakim graniem mamy do czynienia. Urozmaicone, wielowątkowe nagrania, gdzie muzycy mają szansę się wyszaleć, a zarazem utwory o bardzo zróżnicowanej stylistyce. Szukacie pięknej ballady – jest Harbour Lights. Chcecie melodyjnego hitu z nośnym refrenem – posłuchajcie Say Your Name Aloud. Macie ochotę na coś cięższego – rozwali Was Live For Today. Ale i tak to są tylko przerywniki, dodatki przed daniem głównym. Płytę spinają klamrą dwie koronne kompozycje trwające razem ponad 40 minut! Nie powiem, lubię nagrania rozbudowane, bo zwykle artysta ma tak wiele do przekazania, iż nie mieści się w tradycyjnej krótkiej formie, ale 25 minut to chyba lekka przesada. Tyle trwa otwierający wydawnictwo utwór tytułowy The Seasons Turn i chociaż jest naprawdę piękny, nie znajduję żadnego uzasadnienia dla rozciągnięcia go na siłę do takich rozmiarów. Tego typu kolosy zwykło się określać mianem epickich suit, lecz ich domeną są zwroty akcji, wielorakie motywy połączone w spójną całość. Tutaj motyw jest jeden, ładny i zapamiętywalny, i nawet dobrze się tego słucha (klasyczna budowa, delikatne pianino, melotronowe tło, ciepły wokal, potem długie solo gitarowe i… od nowa to samo), ale po kwadransie można odpuścić. Podobny charakter ma finałowy kawałek The Unknown, tylko ten trwa ile należy (oficjalnie 16 minut, ale w praktyce 13, bo na końcu długo – za długo wybrzmiewa jeden akord) i dzieje się w nim więcej. Znalazło się miejsce i dla mocniejszych riffów (wreszcie jakieś złamanie melodii, tylko na chwilę, ale jednak), dla Hammondów i solo na saksofonie. Nadal to nic nowego ani specjalnie porywającego, lecz to solidny utwór i można go zapisać po stronie plusów.
Lee Abraham uraczył nas kolejnym niezłym krążkiem. Dlaczego tylko niezłym? Bo to wszystko już było. Nie chodzi o sam styl grania, lecz o pomysł na album i jego konstrukcję. Gdyby tę muzykę nagrał trzy lata temu, dałbym gwiazdkę więcej. Jednak wydając Distant Days sam sobie ustawił poprzeczkę bardzo wysoko. I nie doskoczył. Nagrał niemal wierną kopię tamtej płyty. Wrażenie deja vu nie opuszczało mnie ani przez chwilę i chociaż lubię takie granie, lubię też odrobinę inwencji. Trzy krótsze numery dają radę, ale te dłuższe już słyszałem w lepszym wydaniu. Dwa lata temu więcej oferowała kompozycja Tomorrow Will Be Yesterday. Jednak nie ma co narzekać – nawet jak artysta nieco przekombinował i nie jest idealnie, i tak jest wystarczająco dobrze.