Nie ma ważniejszego meczu w ligowej piłce niż El Clásico – hiszpańska święta wojna dwóch odwiecznych rywali, Realu i Barcelony. Starcia dwóch fantastycznych ekip wypełnionych najlepszymi graczami świata, którzy w każdym momencie jednym zagraniem są w stanie przesądzić o losach rywalizacji, od lat elektryzują piłkarski świat. Dawno jednak nie było takiej sytuacji, że ten mecz o niczym nie decyduje, a jego wynik nie ma żadnego znaczenia, poza kwestią prestiżową oczywiście. Real zmarnował kolejny sezon już w lutym odpadając z walki o mistrzostwo Hiszpanii, natomiast rozpędzona Barcelona bije kolejne rekordy i jest na dobrej drodze do powtórzenia wyczynu sprzed roku czyli wywalczenia potrójnej korony. To zrozumiałe, że tym razem Katalończycy byli zdecydowanymi faworytami spotkania. Nie przegrali od 39 meczów (przebijając przy okazji wynik Realu Madryt Leo Bennhakkera z 34 kolejnymi występami bez porażki i zbliżając się do 43-meczowego rekordu Juventusu), a trio MSN jest na dobrej drodze, by pobić własne osiągnięcie sprzed roku (122 bramki). Ale w El Clásico wszystko jest możliwe. Decyduje forma dnia, a jeśli Real Madryt chce się odrodzić i wynagrodzić kibicom jesienne upokorzenie na Bernabéu, nie ma na to lepszego miejsca niż Camp Nou. Jeśli istnieje jakaś drużyna mogąca przerwać tę niesamowitę serię ekipy Luisa Enrique, to jest nią Real Madryt. Nawet jeśli mistrzostwo Hiszpanii jest przegrane, i tak było o co walczyć, bo Klasyk zawsze pozostanie Klasykiem, zaś ekipa Zidane’a na pewno miała coś do udowodnienia. Jak więc było dzisiaj w Barcelonie?
Dziwnie, to chyba najlepsze słowo. Real Madryt wygrał mecz, w którym dobrze grał przez 15 minut, i to będąc w osłabieniu po czerwonej kartce Ramosa. Okazuje się, że to wystarczyło na wielką Barcelonę. Futbol potrafi zaskakiwać i w meczu gigantów nigdy nie ma faworytów. Real wierzył do końca, a wiara potrafi przenosić góry. Żeby nie było nieporozumień – gospodarze zagrali w najmocniejszym składzie i wcale się nie oszczędzali. Mieli ogromną przewagę w posiadaniu piłki, tworzyli składne akcje, ale na nic to się zdało wobec taktyki, dobrze zorganizowanej obrony i żelaznej konsekwencji madrytczyków, którzy byli zwarci w obronie i wreszie tworzyli drużynę. Nie było świętych krów, wszyscy biegali i walczyli na całej długości boiska. Niestety mecz nie stał na wysokim poziomie, a sytuacje bramkowe każdej z ekip można zliczyć na palcach jednej ręki. Od Realu i Barcelony można i trzeba wymagać więcej.
O pierwszej połowie wypada powiedzieć, że się odbyła. Mimo szumnych zapowiedzi o bojowym nastawieniu Real wyszedł na boisko przestraszony i pełen respektu dla rywala, co było widać w każdym niemal zagraniu. Paniczne wybicia, masa niecelnych wykopów do przodu, które od razu były stratą, sporo niedokładności i prostych strat, żadnej składnej przemyślanej akcji z wymianą kilku podań, wreszcie sporo fauli. W końcu to nic nowego, znamy to z wielu meczów tego sezonu, więc tym bardziej nie powinno dziwić w konfrontacji z ekipą, która żyje z posiadania piłki i nie ma sobie równych w jej kontrolowaniu. Tylko że z tego klepnia też niewiele wynikało, a jedyną sytuację Blaugrany w 9 minucie wzorcowo zmarnował Suárez. Po drugiej stronie nie działo się nic i tak naprawdę przykro było oglądać taki Real. Dobrą okazję pod bramką Bravo miał tylko Benzema, który chybił tak bardzo, że zapewne przeniósł trybuny Camp Nou. Na plus trzeba zapisać dyscyplinę taktyczną madrytczyków. Zawodnicy trzymali swoje pozycje, formacje grały blisko siebie i Barça nie miała dużych przestrzeni na szybkie, prostopadłe podania, co jest jej ulubioną bronią. Realowi brakowało pressingu i odwagi w zaangażowaniu większej liczby graczy do akcji ofensywnych.
Po zmianie stron mieliśmy wreszcie to, co stanowi esencję zmagań dwóch wielkich rywali – emocje. Niestety nie tylko za sprawą piłkarzy, lecz także katastrofalnych błędów sędziego. Nie widział kilkumetrowego spalonego Suáreza, przegapił faul na Bale’u w 43 minucie (Mascherano bez piłki powalił Walijczyka i powinien być rzut karny), nie wyrzucił Suáreza za celowe uderzenie w twarz Pepe w pierwszej połowie, wreszcie wypaczył wynik nie uznając prawidłowo zdobytej bramki przez Bale’a w 81 minucie, a to tylko niektóre z fatalnych decyzji arbitra. Po tym spotkaniu pan Hernández Hernández powinien trochę odpocząć od profesjonalnego futbolu. Wracając do meczu – walka na dobre zaczęła się w 56 minucie, gdy po rzucie rożnym Pepe nie upilnował Pique, a ten głową zdobył prowadzenie. Stadion oszalał i wydawało się, że kolejne bramki dla Barcelony są tylko kwestią czasu. Tymczasem Navas cudownie obronił strzał mało widocznego dziś Messiego, zaś madrytczycy odpowiedzieli już w 62 minucie. Kroos dość szczęśliwie dograł do Benzemy, a Francuz po raz pierwszy tego wieczora pokazał, że jednak dojechał na mecz i jest na boisku – strzelił prawdziwe golazo i wyrównał stan pojedynku. Po kolejnym kwadransie Królewscy złapali drugi oddech i wreszcie zaczęli odważniej atakować bramkę Blaugrany. Nie bez znaczenia była zmiana dokonana przez Zidane’a w 78 minucie – za niemrawego Karima wszedł Jesé i rozruszał ataki gości. Realu nie zdeprymowała ani nieuznana bramka Bale’a, ani nawet czerwona kartka dla Ramosa, od razu dodam – całkowicie zasłużona. W tym aspekcie w Klasykach na kapitana zawsze można „liczyć” – sercem to wielki madridista, lecz zarazem nieobliczalny lekkoduch, który nie panuje nad nerwami, jest taką tykającą bombą, nie daje pewności, nie pozwala czuć się spokojnie i często nieodpowiedzialnym, nonszalanckim zachowaniem osłabia zespół. Dzisiaj na swoje kartki pracował bardzo konsekwentnie, jednak tym razem jego zejście okazało się wręcz wzmocnieniem. Podrażnieni madrytczycy przyczaili się na własnej połowie wyprowadzając zabójcze kontry, niczym za czasów Mourinho. Jedną świetnie rozprowadził Jesé, ale Ronaldo w dobrej sytuacji nie oddał mu piłki, drugim razem Portugalczyk trafił w poprzeczkę, a w 85 minucie uciszył Camp Nou golem po cudownym dograniu Bale’a. Tak oto wygrana Realu stała się faktem, a seria meczów bez porażki Barcelony zatrzymała się na liczbie 39. To i tak nowy rekord Hiszpanii.
Po kolejnych irytująco słabych występach obiecywałem już tyle nie pisać o Realu, ale tym razem naprawdę jest o czym. Nie co dzień wygrywa się na boisku najlepszej drużyny ostatniej dekady i chociaż był to jeden z najsłabszych Klasyków ostatnich lat, ten wynik dowodzi, że niemożliwe nie istnieje. To był mecz o honor i dumę. Odniesienie zwycięstwa w dziesiątkę na terenie odwiecznego wroga powinno dać Królewskim niesamowitego kopa pod względem psychicznym, co jest ważne w kontekście końcowki sezonu i walki w Lidze Mistrzów. Oczywiście nadmierna euforia jest niewskazana, bo obie drużyny zagrały słabo, a Real wygrał, gdyż w końcówce pokazał większą determinację i wolę walki. I w sumie to jest w tym wszystkim najważniejsze bo właśnie tych cech zbyt często brakowało. Tego nastawienia zabrakło miesiąc temu w meczu z Atlético. Gdyby dzisiaj piłkarze Zidane’a wykazali więcej odwagi i wcześniej uwierzyli, że atakując wiekszą liczbą graczy Barcelonie można strzelać bramki, że można jej odebrać piłkę i sprowokować do błędu przy wysokim pressingu, to wynik mógł być bardziej okazały. No chyba że pan Hernández Hernández miałby coś przeciwko… Tak czy inaczej trzeba Zidane’owi pogratulować, bo ważny dla swej dalszej kariery test zdał celująco. Mało jest trenerów, którzy podczas pierwszej wizyty na Camp Nou wywożą stąd komplet punktów. A przecież Francuz jeszcze niedawno kierował drużyną trzecioligową. Teraz pozostaje życzyć, by Real utrzymał ten rytm i postawę do końca rozgrywek. Wygranie wszystkich pozostałych spotkań może i nie da mistrzostwa, ale pokaże, iż piłkarze szanują kibiców i poważnie podchodzą do swych obowiązków.
Na koniec krótkie indywidualne podsumowanie, chociaż dzisiaj grał zespół i wygrał zespół, nawet jeśli nie wszystkie jego elementy pracowały równo. Navas zaliczył kapitalny występ, miał dwie interwencje klasy światowej. Boczni obrońcy bardzo na plus – zarówno Carvajal, jak i Marcelo, dali dużo z tyłu, a ich ofensywne wyjścia dezorganizowały szyki rywala. Gorzej ze stoperami – Pepe zawalił krycie przy bramce i słabo wyprowadzał piłkę, o fatalnym występie Ramosa już wspomniałem. Casemiro to cichy bohater meczu, piłkarz absolutnie niezbędny w układance Zidane’a. Szkoda, że tak późno zauważony. Benítez go olewał, Ziou na początku też. Modrić zagrał poprawnie, natomiast Kroos mimo asysty nie zachwycił. Jest zbyt ostrożny i zachowawczy, zwalnia grę i zanotował dziś kilka prostych strat. Tu potrzeba dynamicznego, pewnego siebie reżysera gry, Niemiec nie jest takim typem zawodnika. Benzema strzelił pięknego gola, lecz poza tym zagrał bardzo słabiutko. Cristiano został bohaterem, bo stwarzał zagrożenie, zaliczył gola i poprzeczkę, był aktywny z przodu i dużo pomagał w obronie. Na minus pierwsza połowa, masa strat i nieudanych dryblingów, lecz jego ogólna postawa i bramka pozwalają zapomnieć o tych nieudanych zagraniach. Najlepszy z BBC był Bale – pracował w defensywie, z przodu sprawiał wiele problemów Albie, zaliczył asystę przy zwycięskim golu i nawet sam strzelił bramkę, ale niestety aktorstwo w tym przypadku wygrało. Kapitalną zmianę dał Jesé – zagrał krótko i w tym czasie zrobił dużo. Prawdziwy joker.
Plus meczu: Bale, Casemiro, Cristiano Ronaldo
Minus meczu: Ramos