SLAYER Repentless

Slayer Repentless recenzjaSLAYER
Repentless
2015

Oceniając niedawno najnowszy krążek Motörhead napisałem, iż niewiele jest kapel, których gra jest na tyle charakterystyczna i niezmienna, że praktycznie za recenzję ich płyty wystarcza sama nazwa grupy. Do tej kategorii można też śmiało zaliczyć Slayer, amerykańskiego klasyka thrash metalu, którego muzyka towarzyszy nam już od ponad 30 lat. Nawet jeśli te najsłynniejsze albumy powstały w latach 80., Slayer ma swoją markę i nie schodzi poniżej pewnego poziomu. Teraz jednak muzycy stanęli przed nie lada wyzwaniem – w 2013 roku zmarł Jeff Hanneman, gitarzysta i główny kompozytor, prawdziwy filar kapeli. Jakby tego było mało, na tle nieporozumień o charakterze finansowym i w atmosferze wzajemnych oskarżeń zespół opuścił zasłużony perkusista Dave Lombardo. To dość poważne ubytki i nie mogły pozostać bez wpływu na muzykę grupy. W świetle tych faktów Repentless, najnowsze dzieło Slayera, wypada zaskakująco dobrze.
Siłę kapeli dobrze obrazuje wchodzący po krótkim intro numer tytułowy. Repentless to Slayer w pigułce – jest brutalny i wściekły, prawdziwa kwintesencja tego, czym muzycy zdobyli serca fanów na początku kariery. Chwili wytchnienia nie daje równie agresywny Take Control, a dalej znajdzie się jeszcze kilka świetnych czadowych kawałków, w których osieroceni Kerry King i Tom Araya brzmią jakby w składzie zespołu nie zaszły żadne poważne zmiany. W Implode, Piano Wire (którego współautorem jest Jeff Hanneman) czy Atrocity Vendor (znanym ze strony B singla World Painted Blood) też nie ma żadnej taryfy ulgowej, zaś gitarowa solówka w You Against You rozwala głośniki. Tak ma być. Nawet jeśli pozostałe utwory nie dorastają poziomem, bo grupa stawia na wolniejsze tempa i raczej nijakie melodie, co w połączeniu z ubogimi aranżacjami i zaledwie przyzwoitą grą nowych muzyków (bez błysku) nie może zachwycać, to te kilka petard powoduje, że album Repentless trzeba zapisać po stronie plusów. Slayer może całościowo nie zachwycił i nie zaproponował dzieła na poziomie klasyków z lat 80., ale chyba nikt tego nie oczekiwał w skomplikowanej sytuacji kadrowej. Weterani amerykańskiego thrashu nie chcą się zmieniać ani rozwijać, nie odświeżają formuły ani nie wprowadzają żadnych nowych elementów (jak choćby Iron Maiden zahaczający o rock progresywny na nowym krążku), ale grają swoje i robią to w miarę dobrze. To wystarczy.

Udostępnij

Post Author: Sławek

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Potwierdź, że nie jesteś automatem: