MARK KNOPFLER
Tracker
2015
Mark Knopfler chyba nigdy się nie zmieni. Ludzie go za to kochają, jednak z wiekiem coraz bardziej odchodzi od dźwięków macierzystej grupy Dire Straits i żegluje w stronę folku i country. Potrafię to zrozumieć, jednak nie ukrywam, że zupełnie mi nie odpowiada ten kierunek. Już na poprzednim albumie Privateering tych smętnych i kompletnie nijakich piosenek było za dużo, ale to podwójne wydawnictwo broniło się kilkoma kawałkami na całkiem niezłym poziomie. Na nowej płycie Tracker już tak dobrze nie jest. Oczywiście nie ma to znaczenia dla popularności gitarzysty – to już ósmy album solowy w dorobku Szkota, który przecież dawno temu osiągnął taki status, że może sobie pozwolić na granie tego, co lubi, i nie oglądać się na listy przebojów. A lubi właśnie to, co oferuje na nowym krążku – melancholijne ballady, wszystkie takie same (albo: podkreślające stylistyczną spójność albumu), zrobione na jedno kopyto (albo: utrzymane w jednostajnym klimacie) i jeśli ktoś właśnie tego oczekuje od twórcy Brothers In Arms, to Tracker go nie rozczaruje. Ja od artysty tego pokroju wymagam znacznie więcej.
Może jestem trochę niesprawiedliwy (bo przecież Knopfler celowo zrezygnował z blichtru i komercyjności Dire Straits – rozwiązał kapelę, by na solowych projektach podążać bardziej lirycznym szlakiem), bo po drugim czy trzecim przesłuchaniu coś z tego materiału da się wyłowić, ale czy naprawdę o to chodzi? By na siłę szukać? Promujący wydawnictwo Beryl ma najbliżej do Dire Straits z wczesnych lat – chodzi o melodykę, sposób gry na gitarze, bo poziomem kompozycji się nie umywa do starych hitów. Beatlesowski Skydiver może i nieco przypomina Penny Lane, ale najwyżej w takim stopniu, jak wspomniany wyżej singel Sułtanów swingu. Czyli w niewielkim. Najlepiej broni się Wherever I Go, nostalgiczna ballada zaśpiewana w duecie z kanadyjską wokalistką Ruth Moody. To po prostu ładna piosenka, z miłymi partiami gitary i saksofonu, która efektownie kończy ten album. Cała reszta to smętne, ubogo zaaranżowane celtycko-folkowe piosenki, których nie sposób odróżnić (chyba że po tekście). Usypiają znakomicie. Nie pomaga nawet skoczny Broken Bones – skoczny jak na tę płytę, bo tak naprawdę ciągnie się niemiłosiernie wałkując motyw kojarzący się z Another Brick In The Wall Part 2 Pink Floyd. To oczywiście skojarzenie tak samo odległe, jak te opisane wcześniej.
Liczyłem na więcej. Chciałem więcej. Może niesłusznie? Może po prostu tak ma być, że u progu wiosny dostajemy jesienny, nostalgiczny krążek pozbawiony wyrazistości, za to urzekający swą melancholią i mruczącym głosem Knopflera? Pełen prostych piosenek, ascetyczny, wręcz minimalistyczny brzmieniowo, ze schowaną gitarą, lecz szczery i autentyczny w warstwie lirycznej, będący – jak przyznaje sam autor, „zapisem jego drogi przez życie i życiowych poszukiwań”. Dla mnie to jednak za mało. Posłuchałem i zapomniałem, bo nie bardzo jest tu do czego wracać.