
Derby rządzą się swoimi prawami, są to zawsze mecze o wielkim stopniu intensywności. Tym bardziej gdy rywal ma nóż na gardle i wie, że porażka eliminuje go z walki o mistrzostwo. Zawodnicy Simeone grali, jakby to był finał Ligi Mistrzów. Dodatkową motywacją dla gospodarzy była chęć rewanżu za blamaż w półfinale Copa del Rey oraz wyjątkowo niekorzystna statystyka – w ostatnich 14 ligowych meczach na Calderón Rojiblancos ani razu nie wygrali z lokalnym rywalem, notując aż 12 porażek. Mecz ułożył się dobrze dla Realu – już pierwsza akcja przyniosła bramkę. W 3 minucie Benzema przytomnie odnalazł się w polu karnym i wykorzystał idealne dogranie Di Maríi. Ten gol tak uspokoił Królewskich, że przez następne kilkadziesiąt minut nie pokazali niczego ciekawego. Bale’a jakby nie było na boisku, Cristiano Ronaldo zaistniał tylko raz, gdy w 23 minucie próbował strzału piętą. Poza tym smutek i mizeria. W 11 minucie powrócił stary, zły Ramos – w polu karnym niepotrzebnie zahaczył Diego Costę, po czym wykonał swój słynny gest dłońmi („wstawaj, wstawaj, nie oszukuj”). Sędzia faulu nie odgwizdał, ale przewinienie było ewidentne. Inna sprawa, że w tym momencie Costy nie powinno być na boisku – 5 minut wcześniej powinien był wylecieć za chamski faul na Lópezie, w którego wszedł wyprostowanymi nogami. W obu przypadkach sędzia był ślepy – być może swój pierwszy błąd chciał naprawić drugim? Pomijając te niemiłe sytuacje trzeba przyznać, że Diego Costa zagrał świetny mecz i całkowicie usunął w cień gwiazdy Realu. Nie strzelił bramki, ale kilka razy był o włos, zaś jego dynamika, wychodzenie na pozycję, ustawianie się na boisku, wszystko to było godne podziwu. Tak powinien grać rasowy napastnik. Zganić należy tylko jego nadmierne skłonności aktorskie i padanie na murawę przy niemal każdym kontakcie z przeciwnikiem. Nawet sędzia tego nie wytrzymał i pokazał mu żółtą kartkę. Kartonik obejrzał też Pepe, również niezły aktor, który w niegroźnej sytuacji padł jak rażony piorunem.
Gra w 1. połowie toczyła się głównie w opanowanym przez gospodarzy środku pola. Lukę w obronie Realu znaleźli tylko raz – krycie odpuścił Di María i w 28 minucie wyrównał Koke. Nonszalancja Argentyńczyka mogła kosztować 2. bramkę, gdy w 42 minucie świetny strzał oddał Costa, na szczęście López był na miejscu. Bramkarz nie popisał się 3 minuty później wpuszczając mocne, ale niezbyt precyzyjne uderzenie Gabiego z ponad 30 metrów. Diego był zasłonięty, jednak powinien był zachować się lepiej. Gol do szatni był efektem ogromnej przewagi, jaką gospodarze wypracowali sobie w tej części meczu.
W 2. połowie gra początkowo nie uległa zmianie. Atlético przeprowadzało groźne akcje (strzał Costy w 57 minucie), a Real nie umiał na to zareagować. Grał wolno, schematycznie, bez pomysłu na rozerwanie obrony rywala. Brakowało precyzji i nieszablonowych zagrań, bezużyteczni byli boczni obrońcy, którzy nie włączali się w akcje zaczepne. Zwłaszcza mój „ulubieniec” Arbeloa zawodził (albo inaczej: grał na swoim zwykłym poziomie). Wreszcie sam trener zrozumiał swój błąd i w miejsce Coentrão i Arbeloi wpuścił Marcelo i Carvajala. Mecz zmienił się jak za dotknięciem magicznej różdżki. Strzelał Benzema, zaraz potem Bale, wreszcie w 73 minucie Daniel Carvajal idealnie zacentrował (w 3 minuty zrobił więcej niż Arbeloa przez 70), ale główka Ronaldo o centymetry minęła bramkę Courtois. Napór Blancos przyniósł efekt w 82 minucie – ponownie dośrodkował Carvajal i Cristiano Ronaldo wyrównał na 2-2. Inicjatywę dalej mięli zawodnicy Ancelottiego, jednak sprawiali wrażenie zadowolonych z remisu i ich akcjom brakowało tempa. Wynik nie uległ zmianie i Real podtrzymał swą znakomitą passę – to 28. z rzędu mecz bez porażki i już pojawia się na horyzoncie rekord ekipy Beenhakkera z lat 80. (34 mecze). Po nie najlepszym występie Królewscy zremisowali na Vicente Calderón i nadal prowadzą w Primera División.