ORCHID Mouths Of Madness

Orchid Mouths Madness recenzjaORCHID
Mouths Of Madness
2013
altaltaltaltalt

Zespół Orchid nowym albumem naprawdę zabił mi ćwieka. Właściwie to się stało już wcześniej, gdy Kalifornijczycy wydali świetną EP-kę Through The Devil?s Doorway, a następnie debiutowali fantastycznym krążkiem Capricorn w 2011 roku. Podziwiano wtedy, jak wspaniale kopiują wczesny Black Sabbath. Nie, oni nie kopiują – oni są Black Sabbath! CapricornMouths Of Madness to najlepsze płyty Black Sabbath od odejścia Ozzy’ego Osbourne’a w 1978 roku. Ośmielę się powiedzieć, że nawet od pamiętnej płyty Sabbath Bloody Sabbath z roku 1973. Tak właśnie ta zasłużona kapela powinna grać. Niestety nie gra, chociaż niedawno panowie reaktrywowali oryginalny skład i kto wie… może nową płytą znów pokażą wszystkim miejsce w szyku. Ale wróćmy do Orchid.
   Właściwie w pierwszych słowach niemal wszystko powiedziałem. Nie ma sensu tłumaczyć potęgi Black Sabbath, bo trudno o bardziej zasłużoną kapelę dla rozwoju hard rocka, a album Paranoid do dzisiaj pozostaje niedoścignionym wzorem. Jeśli więc ktoś dzisiaj potrafi wskrzesić tamtą muzykę, oddać jej klimat i kontynuować dokładnie od tego miejsca, w którym Black Sabbath znajdowali się po pierwszych trzech albumach, wypada tylko przyklasnąć. Oczywiście pojawią się zarzuty o kopiowanie, brak własnego stylu, itd. Po części słuszne – dlatego mam trochę mieszane uczucia i stąd pierwsze zdanie recenzji, lecz w końcu po to mamy klasyków, by się na nich wzorować. Dotychczas nikomu to nie wyszło tak dobrze jak kwartetowi z San Francisco. Kocham takie granie i szczerze mówiąc guzik mnie obchodzi, czy jest to oryginalne czy wtórne. Jest świetne i koniec. Czego chcieć więcej? Potraktujmy twórczość Orchid jako hołd złożony Black Sabbath. Theo Mindella śpiewa nie gorzej niż Ozzy z dawnych lat, kiedy był prawdziwym rockmanem, a nie tandetnym telewizyjnym celebrytą. Mouths Of Madness nie powala aż tak jak debiut (Capricorn był płytą perfekcyjną), ale też niewiele mu ustępuje. Ta sama energia, kapitane gitary, ciężkie, mięsiste riffy, mocne bębny, zróżnicowane struktury, dobre melodie – okraszony psychodelią doom metal w najlepszej możliwej postaci. Nie ma mowy o nudzie i monotonii. Album sprawia wrażenie cięższego niż poprzednik – od samego początku atakuje potęgą brzmienia: Mouths Of Madness, Marching Dogs Of War, Nomad czy Silent One po prostu wgniatają w fotel. I człowiek zostaje w tym fotelu do samego końca. Polecam jeszcze Leaving It All Behind oraz murowany hit Wizard Of War – utwór zdecydowanie przywodzący na myśl słynny Paranoid Sabbathów. Ten sam czad, podobna rytmika. Chwila wytchnienia pojawia się tylko w jednym numerze – wspaniałym, klimatycznym Loving Hand Of God, oraz w środkowej części zamykającej wydawnictwo kompozycji See You On The Other Side. Mouths Of Madness nie zawiera ani jednej słabej pozycji i jest poważnym kandydatem na płytę roku 2013. Co na to mentorzy Kalifornijczyków? Dowiemy się w przyszłym tygodniu.
   Gęby szaleństwa mają jeszcze jedną zaletę – adekwatną do muzycznej zawartości, bardzo atrakcyjną szatę graficzną. Staromodna okładka, kartonowy digipack, w środku rozkładany plakat grupy i czarna naszywka z logo i trupią czaszką, do tego krążek w kolorze czarnym – CD idealnie wystylizowane na klasyczny analog. Miodzio.
Udostępnij

Post Author: Sławek

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Potwierdź, że nie jesteś automatem: