VOLBEAT
Outlaw Gentlemen & Shady Ladies
2013
Niedawno opisywałem nowy, znakomity album Motherland duńskich weteranów Pretty Maids. Ale w tym niewielkim kraju istnieje zespół, który w ostatnim 10-leciu znacznie przebił ich popularnością. To Volbeat, któremu od lat kibicują Lemmy z Motörhead, Dave Mustaine z Megadeth oraz James Hetfield i Lars Ulrich z Metalliki, z którą zresztą Duńczycy koncertowali w 2009 roku. Żadna inna metalowa grupa w ostatnich latach nie zaszła tak wysoko na lokalnych listach sprzedaży. O ile jednak na początku działalności Volbeat szedł jasno wytyczoną drogą (ostre, metalowe granie, bez żadnych kompromisów i puszczania oka do słuchaczy lubiących lżejsze klimaty), o tyle 4 album Beyond Hell/Above Heaven z 2010 roku wprowadził fanów w lekką konsternację. Było znacznie łagodniej, wręcz popowo. Dlatego z taką niecierpliwością czekali na kolejny krok formacji.
Nigdy nie zaliczałem się do wielbicieli Volbeat. Grali ciekawie, ale dla mnie zbyt surowo. Mieli klimat, ale brakowało melodii. Teraz, gdy te melodie się pojawiły, nadal mam mieszane uczucia. Outlaw Gentlemen & Shady Ladies to płyta niezwykle różnorodna. „Jest tu wszystko – rockabilly, melodie, super ciężkie granie, motywy country i wielkie rockowe piosenki. To esencja Volbeat, ale przeniesiona na jeszcze wyższy poziom”, tak nowe wydawnictwo opisuje lider zespołu, Michael Poulsen. Hmmm… Może to i wyższy poziom, pod względem komercji na pewno. Można z tego nawet wykroić jakieś hity, ale czy o to chodziło? Nawet nieźle się tej płyty słucha, ale niezbyt rajcuje jako całość. Nie jest spójna. Raz zadziwia mocnym, sabbathowskim brzmieniem, jak choćby w Room 24 (w którym Michaelowi Poulsenowi, założycielowi, gitarzyście i przede wszystkim wokaliście grupy towarzyszy sam King Diamond, legendarny głos Mercyful Fate – co jest godne odnotowania, bowiem facet raczej nie udziela się gościnnie) czy dynamizmem i przebojowością świetnego Doc Holiday, gdzie ostrą melodię pięknie łagodzą dźwięki banjo i zastosowanie techniki slide. Innym razem kusi hitowym rockabilly w The Lonesome Rider z gościnnym udziałem Sarah Blackwood, co może byłoby fajne (i jest – jako hit), ale to u licha nie Volbeat. Jak to się ma do utworów z debiutu? W ogóle. Niby zawsze można się zmienić, pokazał to świetnie niedawno opisywany przeze mnie Gossip, ale tutaj kierunek zmian jest niepokojący. Brzmienie kapeli złagodniało, jest kilka miałkich, wręcz popowych kompozycji – nie mam nic do popu, ale metalowa kapela stojąca w rozkroku zawsze mnie denerwuje (posłuchajcie Dead But Rising – mocny riff, a potem….). Na szczęście niektóre melodie są dobre (choćby w singlowym The Hangman’s Body Count czy zamykającej płytę pościelówie Our Loved Ones), ale to jednak trochę za mało. Muzycy trochę też stracili oryginalność – przy pewnych utworach (Lola Montez) nie mogłem się uwolnić od wrażenia, że słucham Green Day (których lubię, ale chciałem posłuchać Volbeat).
Podsumuję krótko: Outlaw Gentlemen & Shady Ladies to przyzwoita płyta. O takim poziomie wykonawczym marzy wielu wykonawców. Jest przebojowo, rockowo, czadowo, popowo, balladowo. Do wyboru do koloru. Jak komuś odpowiada taki stylistyczny miszmasz – polecam w 100%. Mnie nie do końca (płyta to nie bazarowy stragan), ale mimo wszystko jest tu sporo dobrego rockowego grania. Myślę, że akurat (najwyżej) na 3 gwiazdki. Mam jedynie nadzieję, że panowie na następnym krążku zdecydują się wrócić do prawdziwego, ostrego rocka, i odpuszczą słabe popowe hity.
Nigdy nie zaliczałem się do wielbicieli Volbeat. Grali ciekawie, ale dla mnie zbyt surowo. Mieli klimat, ale brakowało melodii. Teraz, gdy te melodie się pojawiły, nadal mam mieszane uczucia. Outlaw Gentlemen & Shady Ladies to płyta niezwykle różnorodna. „Jest tu wszystko – rockabilly, melodie, super ciężkie granie, motywy country i wielkie rockowe piosenki. To esencja Volbeat, ale przeniesiona na jeszcze wyższy poziom”, tak nowe wydawnictwo opisuje lider zespołu, Michael Poulsen. Hmmm… Może to i wyższy poziom, pod względem komercji na pewno. Można z tego nawet wykroić jakieś hity, ale czy o to chodziło? Nawet nieźle się tej płyty słucha, ale niezbyt rajcuje jako całość. Nie jest spójna. Raz zadziwia mocnym, sabbathowskim brzmieniem, jak choćby w Room 24 (w którym Michaelowi Poulsenowi, założycielowi, gitarzyście i przede wszystkim wokaliście grupy towarzyszy sam King Diamond, legendarny głos Mercyful Fate – co jest godne odnotowania, bowiem facet raczej nie udziela się gościnnie) czy dynamizmem i przebojowością świetnego Doc Holiday, gdzie ostrą melodię pięknie łagodzą dźwięki banjo i zastosowanie techniki slide. Innym razem kusi hitowym rockabilly w The Lonesome Rider z gościnnym udziałem Sarah Blackwood, co może byłoby fajne (i jest – jako hit), ale to u licha nie Volbeat. Jak to się ma do utworów z debiutu? W ogóle. Niby zawsze można się zmienić, pokazał to świetnie niedawno opisywany przeze mnie Gossip, ale tutaj kierunek zmian jest niepokojący. Brzmienie kapeli złagodniało, jest kilka miałkich, wręcz popowych kompozycji – nie mam nic do popu, ale metalowa kapela stojąca w rozkroku zawsze mnie denerwuje (posłuchajcie Dead But Rising – mocny riff, a potem….). Na szczęście niektóre melodie są dobre (choćby w singlowym The Hangman’s Body Count czy zamykającej płytę pościelówie Our Loved Ones), ale to jednak trochę za mało. Muzycy trochę też stracili oryginalność – przy pewnych utworach (Lola Montez) nie mogłem się uwolnić od wrażenia, że słucham Green Day (których lubię, ale chciałem posłuchać Volbeat).
Podsumuję krótko: Outlaw Gentlemen & Shady Ladies to przyzwoita płyta. O takim poziomie wykonawczym marzy wielu wykonawców. Jest przebojowo, rockowo, czadowo, popowo, balladowo. Do wyboru do koloru. Jak komuś odpowiada taki stylistyczny miszmasz – polecam w 100%. Mnie nie do końca (płyta to nie bazarowy stragan), ale mimo wszystko jest tu sporo dobrego rockowego grania. Myślę, że akurat (najwyżej) na 3 gwiazdki. Mam jedynie nadzieję, że panowie na następnym krążku zdecydują się wrócić do prawdziwego, ostrego rocka, i odpuszczą słabe popowe hity.