Po katastrofalnym występie w Paryżu, gdzie Real przegrał 0-3 na inaugurację Ligi Mistrzów, dzisiaj trzeba było wygrać. Najlepiej wysoko, bo przecież na Bernabéu przyjechał wicemistrz Belgii Club Brugge, „chłopiec do bicia, dostarczyciel punktów, drużyna z nic nieznaczącej ligi”. Nikt nie pisał, że rywal dotychczas wygrywa wszystko, że w swojej lidze stracił tylko 3 bramki, a Królewscy ze strzelaniem mają spore problemy. Miała być wiktoria na dowód rosnącej formy drużyny Zidane’a. Zamiast tego był zimny prysznic. Nawet zimniejszy niż ten w Paryżu, bo tam chociaż był uznany przeciwnik – wprawdzie w rezerwowym składzie, ale jednak. Po tamtym meczu Los Blancos się ogarnęli, zanotowali niezłe wyniki w lidze hiszpańskiej, i dzisiaj mieli to potwierdzić w Champions League. Nic nie potwierdzili. Pokazali, że projekt Zidane’a nadal leży i kwiczy. Trener uparcie stawia na starą gwardię, a gra wygląda, jakby po boisku biegali kuracjusze z Ciechocinka, a nie światowe gwiazdy piłki nożnej. Juniorskie straty, niedokładności, problemy z przyjęciem piłki, na 45 minut tylko jedna akcja z klepki (!) i dwa celne strzały. Brak pomysłu na rozegranie, brak ruchu bez piłki, brak tego błysku, który cechuje wielkich. I najważniejsze – brak zawziętości, sportowej złości, doskoku do rywala. Czy jest 0-0, czy 0-1 lub 0-2 – panowie piłkarze są apatyczni i klepią w poprzek w jednostajnym, spokojnym tempie. Po co się wysilać? Kolega trener i tak ich nie da skrzywdzić, a krytyka nikogo nie interesuje. Zresztą gra Realu wygląda źle od 20 spotkań, więc Zizou albo niedowidzi, albo nie ma umiejętności, by to zmienić.
Po zmianie stron Real niby przycisnął i wyraźnie dominował, ale niewiele z tego wynikało. Wprawdzie Ramos szybko trafił na 1-2, lecz potem było typowe walenie głową w mur, akcje bez ładu i składu, niekończone soczystymi uderzeniami. Ta drużyna jest martwa – nie ma w niej radości, nie ma życia ani w środku pola, ani z przodu. W 85 minucie, gdy Brugia grała w dziesiątkę, honor Królewskich uratował Casemiro trafiając głową na 2-2, ale to było wszystko. Raptem 4 celne strzały w drugiej połowie. W meczu na własnym stadionie z przeciętną drużyną, która jednak była lepiej zorganizowana i przede wszystkim miała na boisku napastników, którzy są nieustępliwi, potrafią i dryblować, i strzelać. W Madrycie takich nie ma. Hazard błąkał się gdzieś na skrzydle, Benzema rozgrywa i ginie w ważnych meczach, a Lucas… – tu nawet szkoda pisać, bo traci każdą piłkę. Dosłownie: każdą. Nic dziwnego, że przy takiej ofensywie gole muszą strzelać obrońca i defensywny pomocnik.
Real ostatecznie urwał się ze stryczka, ale znów pozostawił złe wrażenie. A Zidane dalej pudruje trupa, zamiast dokonywać poważnych zmian. Ciekawe, kiedy zrozumie (i czy w ogóle), że tutaj sama kosmetyka już nie wystarczy. Nie widzę wśród topowych ekip w czołowych ligach Europy drużyny grającej równie nudno i apatycznie. A Zizou udaje, że wszystko jest OK. Nie, nie jest. Nic nie jest OK.