ROD STEWART Blood Red Roses

Rod Stewart Blood Red Roses recenzjaROD STEWART
Blood Red Roses
2018

Otwieramy szampany, czas na jubileusz. Trochę dziwny, ale zawsze – Rod Stewart wydał swój 30. album solowy. Jak komuś mało, to spieszę donieść, że rockowy weteran niedługo będzie obchodził 50-lecie działalności fonograficznej (swój pierwszy solowy album wydał w 1969 roku, ale Truth razem z Jeff Beck Group  jeszcze w 1968), a to już poważna sprawa. Tak samo poważny jest jego dorobek. Próżno szukać tu ważnych, wielkich płyt – za to ważnych, znanych piosenek jest od liku, bo do tworzenia chwytliwych melodii artysta zawsze miał talent. Czy to były utwory rockowe, popowe czy disco, nie ma większego znaczenia. Rod łączył wiele gatunków, do nagrań wplatał folk, soul czy R&B i niczym kameleon dopasowywał się do panujących trendów. Jego ostatnie pamiętne hity pochodzą jeszcze z ubiegłego stulecia, potem głośno było tylko o sinatrowatym epizodzie i coverach amerykańskich standardów, w których czuł się wyjątkowo dobrze. No cóż, skoro się nie ma nic własnego do zaoferowania, trzeba żerować na pracy innych. Stewart się pozbierał, po 20 latach niemocy wydał autorski album Time, a trzy lala temu kolejny Another Country, ale to były tylko echa dawnej sławy i nie przyniosły niczego ciekawego. Podobnie będzie z wydanym niedawno Blood Red Roses.

Nie chcę się czepiać, bo przecież 73-letni uznany twórca nic już nie musi. Drugiego Sailing czy Da Ya Think I’m Sexy? już nie stworzy. Ma swoje lata, ale nie zawiesił gitary na ścianie, zapełnia stadiony i nadal nagrywa dla swoich fanów, daje im radość. To wystarczy. Jak sam mówi „zawsze wydaje mi się, że robię albumy dla garstki przyjaciół” . Tym razem słychać, że stara się wyjątkowo, by dogodzić większej grupie słuchaczy. Blood Red Roses to płyta wielobarwna i różnorodna, która ma zadowolić i starych, i młodych. W efekcie nie zadowoli nikogo. Melodie są miałkie, a zabawy elektroniką i syntetyczne wygładzenie działają na niekorzyść prostych piosenek. Młodzi mają innych idoli, którzy są autentyczni w tym co robią, i te wszystkie produkcyjne sztuczki starego dziadka nie pomogą do nich dotrzeć, a starzy fani mogą być zniesmaczeni słysząc bezpłciowe Look In Her Eyes czy dyskotekowo-funkowe Give Me Love (aczkolwiek w latach 70. ten numer może i miałby szansę zostać hitem). Podobnie brzmi Vegas Shuffle,Rest Of My Life to jeszcze większy koszmarek. Na szczęście obok tych niewypałów jest kilka przyjemniejszych momentów, gdy Stewart stawia na rockowo-folkową prostotę, jak w skocznym utworze tytułowym czy dynamicznej wersji bluesowego klasyka Rollin’ & Tumblin’, który wylansował Muddy Waters, lub sprawdzone ballady, jak fortepianowa Farewell czy gitarowa Julia. Tego powinien się trzymać, nie szukać na siłę udziwnień, bo wielką wartością jest sam jego głos – to ten chropowaty, stworzony do rocka głos trzeba eksponować, a nie chować za ścianą różnego rodzaju przeszkadzajek i bajerów. Kompromisem wydaje się opowiadająca o konsekwencjach uzależnienia od narkotyków piosenka Didn’t I, promująca wydawnictwo na singlu, w którym artyście towarzyszy Bridget Cady. Wyszło z tego w miarę zgrabne, przebojowe nagranie, ale nie ma szans, by je zapamiętać i wspominać po latach.

Rod Stewart co miał wyśpiewać, już wyśpiewał, i nie ma co oczekiwać cudu po jego kolejnych płytach. Blood Red Roses jest taka jak poprzednik – niby kolorowa i wielobarwna, ale pusta w środku. Wstydzić się nie trzeba, zachwycać nie ma czym. Jeśli ktoś jednak zdecyduje się zakupić ten album, polecam wersję deluxe z trzema dodatkowymi utworami. Nieudolną podróbkę reggae można sobie darować, ale dwie ładne ballady na pewno się spodobają.

Udostępnij

Post Author: Sławek

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Potwierdź, że nie jesteś automatem: