BULLET FOR MY VALENTINE Gravity

Bullet For My Valentine Gravity recenzjaBULLET FOR MY VALENTINE
Gravity
2018

Pamiętacie Linkin Park i ich ostatnią płytę One More Light? Ubolewałem, że wielcy klasycy nu metalu pożeglowali w stronę kiczowatego popu. Przypomniało mi się to podczas słuchania nowej płyty Bullet For My Valentine, gdyż walijski zespół (grający metalcore, nie nu metal, ale to szczegół, bo i tak chodzi o bliźniacze odmiany jednego gatunku, poza tym mocno ostatnio przypominają Linkin Park) też niedawno spokorniał, złagodził brzmienie i na siłę szukał przebojów (chociaż nie tak tandetnych i raczej bez zdradzania gatunku). Na albumie Temper Temper rządziła melodia i obawy o zbytnią komercjalizację były jak najbardziej na miejscu. Następny krążek Venom był kompletnie nijaki, a ten najnowszy Gravity miał być inny – tak zapewniał wokalista Matt Tuck: „Ten album jest zupełnie inny od poprzednich, jeśli chodzi o sposób, w jaki do niego podeszliśmy, sposób, w jaki go napisaliśmy, brzmienie, jakiego użyliśmy i instrumentacja, jaką dodaliśmy. Czuję, jakby to był zupełnie nowy początek dla zespołu.”

Nowy początek to raczej nie jest, bo Walijczycy grają to samo co poprzednio, ale chwilami rzeczywiście dają czadu, jak np. w singlowych Piece Of Me, Don’t Need YouLetting You Go (najlepszy numer w zestawie). Oczywiście nie aż tak jak na albumie The Poison z 2006 roku, lecz tamte czasy nie wrócą i trzeba próbować docenić to, co dostajemy w prezencie na 20-lecie istnienia grupy. Niedościgniony debiut był mocarny i rozwalał mózg, ale melodii tam ze świecą szukać. Na Gravity wręcz przeciwnie – melodii w bród, zgrabnych refrenów też, problem w tym, że same kompozycje są dość bezbarwne, brak im lekkości z  poprzednika (do dwóch wcześniejszych płyt się nie odnoszę, bo nie były udane). Grupa stoi w rozkroku – chce być i stricte rockowa, i popowa, a tak się nie da. Dlaczego debiut był tak wysoko oceniony? Bo tam był konkret, zero kompromisów. Gravity aż kipi od kompromisów i dlatego nie przekonuje. Melodie nie są na tyle dobre, by je dłużej pamiętać, a łojenia jest za mało, by zwrócić uwagę. Panowie zapomnieli, do czego służą gitary i że można, a nawet wypada i należy czasem jakąś solówkę zagrać… Lepsze piosenki były na Temper Temper, która to płyta może i była nieco lżejsza, ale nie miała rozdwojenia jaźni. To taki ich odpowiednik Czarnego Albumu Metalliki, który też był krokiem ku komercji, ale oferował tak dobre utwory, że trudno było narzekać (mimo że to też była pewnego rodzaju zdrada). Tymczasem Tuck naopowiadał, jak to teraz będzie inaczej, a dostaliśmy powtórkę z rozrywki w gorszej wersji. I niech Was nie zwiedzie początek – Leap Of FaithOver It (kolejny singel, nie wiem który już) robią dobre wrażenie, ale po Letting You Go jest równanie w dół. A w finale na deser dostajemy akustyczną balladę. Ładną, owszem, ale co z tego? Nie o to u licha chodziło.

Gravity to w miarę przyzwoity album, ale po zapowiedziach apetyty były większe. Najlepsze utwory wydano na singlach, i te także nie wzbudziły entuzjazmu słuchaczy. Może pora przemyśleć, w którą stronę iść dalej? Liczę, że chłopaki wrócą do korzeni, Matt Tuck przestanie śpiewać do poduszki i przypomni sobie, jak się krzyczy, a Bulleci nagrają krążek bliższy estetyce debiutu. Tego im szczerze życzę na kolejnym wydawnictwie.

Udostępnij

Post Author: Sławek

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Potwierdź, że nie jesteś automatem: