TRANSFORMERS: LAST KNIGHT Transformers: Ostatni Rycerz

Transformers Ostatni rycerz recenzja Wahlberg BayTRANSFORMERS: LAST KNIGHT
Transformers: Ostatni Rycerz
2017, USA
sci-fi, fantasy
reż. Michael Bay

Oglądając najnowszą odsłonę Transformers bawiłem się przednio, i to podwójnie: podziwiając wyjątkowo efektowne widowisko zaserwowane przez mistrza ceremonii Michaela Baya i zarazem doszukując się przynajmniej odrobiny sensu w opowieści, którą tym razem przygotowali trzej scenarzyści. Czego tu nie ma? Król Artur i rycerze Okrągłego Stołu, napruty czarodziej Merlin, Stonehenge i nowa wersja historycznych zdarzeń; dowcipne lub niezbyt trafione one-linery i poważne dywagacje wobec apokalipsy; nieustraszona latynoska dziewczynka (Isabela Moner), której obecność na ekranie z początku dawała nadzieję na coś świeżego, ale postać potem znika i nie wnosi kompletnie nic do historii; i atrakcyjna uczona z Oksfordu o aparycji Megan Fox (Laura Haddock), która coś tam wnosi; jest stary i wszechwiedzący Sir Anthony Hopkins oraz najnowsze modele superaut (z odjazdowym lamborghini na czele); akcja przeskakuje z pustyni do Londynu i z kosmosu w oceaniczne głębiny, a mnogość wątków przyprawia o zawrót głowy. A może nie, bo tu nie trzeba się nad niczym zastanawiać i broń Boże doszukiwać sensu. To letni blockbuster – mózgowi ma dawać wytchnienie, a oczom frajdę. I z tego zadania w pełni się wywiązuje. Reszta to kwestia nastawienia i interpretacji. Całość ocenić łatwo, tak jak poprzednią odsłonę: efekty 5, fabuła 1 – średnia 3. I dokładnie tyle daję.

Nie chcę się powtarzać, bo w zasadzie wszystko o kolejnych odsłonach Transformers napisałem trzy lata temu recenzując Wiek zagłady. Ostateczna zagłada serii jednak nie nastąpiła. I raczej nie nastąpi, dopóki ludzie głosują portfelami w kinie. A głosują, bo im się podoba. Co z tego, że mało sensu, a tym razem wręcz bzdury do kwadratu, skoro wizualnie jest lepiej niż kiedykolwiek. Do kina idziemy się zabawić, odjechać w świat kolorowych bajeczek fantasy i to Michael Bay funduje aż w nadmiarze. Zamiast „dobry film” dzisiaj mówimy „efektowny”. Albo może efekciarski (to nie to samo, ale tu równie dobrze pasuje). Kiedyś na kolejne produkcje czekało się z wypiekami na twarzy, obecnie łatwość tworzenia obrazów w komputerze wyprała filmy z emocji. Nie ma o czym rozmawiać, nie ma o czym pisać. Na blockbustery idziemy tylko po to, by sprawdzić, czy jest więcej bajerów niż wcześniej. No więc tutaj jest więcej. Szczegółowe opisywanie fabuły nie ma sensu, bo ta fabuła nie ma sensu. Powraca Megatron, jest też Optimus Prime, który dla odmiany zwraca się przeciw ludziom, a w finale wszyscy się nawzajem okładają, i tyle. Zło przegra, dobro zwycięży, człowiek jest najważniejszy, amen. I chociaż Ostatni rycerz wizualnie to absolutny majstersztyk (epickie, perfekcyjnie dopracowane efekty specjalne pozostają jego niebagatelną zaletą), jak sięgniemy głębiej, to film wieje pustką. Tandetne żarciki nie przykryją błahości dialogów, zaś efektowne strzelaniny nie odwrócą uwagi od tego, że brak tu emocji, budowania napięcia i tak naprawdę nic się kupy nie trzyma. To napakowana bajerami efekciarska wydmuszka z nadmiarem wątków, miejsc akcji i postaci (a show i tak kradnie pijany czarodziej), do tego przeciągnięta ponad miarę (film trwa 2,5 godziny). Jednak przy akceptacji konwencji i wyłączeniu szarych komórek ogląda się znakomicie.

Formuła Transformers jakby się wyczerpała, ale bez obawy – dalszy ciąg i tak nastąpi. Takie czasy. Jedyna nadzieja dla fanów, że podobno kolejnej odsłony nie wyreżyseruje już Michael Bay, a głównej roli nie zagra zmęczony Mark Wahlberg. Ale czy to pomoże?

Udostępnij

Post Author: Sławek

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Potwierdź, że nie jesteś automatem: