TESTAMENT
Brotherhood Of The Snake
2016
Może i nie jestem fanem thrash metalu, lecz grupa Testament wielokrotnie (zwłaszcza ostatnio) wykraczała poza granice gatunku i oferowała różnorodne muzycznie utwory, dlatego z zainteresowaniem sięgnąłem po najnowszy album. Nie powstrzymały mnie idiotyczne zapowiedzi muzyków, że płytę nagrywali pod presją wytwórni, w pośpiechu, w krótkich przerwach między kolejnymi trasami koncertowymi, czyli krótko mówiąc – nie ma co liczyć na coś naprawdę dobrego i dopracowanego. Kto u licha zachwala swą muzykę gadając takie bzdury? Cóż, PR nigdy nie był mocną stroną zespołu, może dlatego Testament zawsze stał i dalej stoi w cieniu innych wielkich thrash metalu (Metallica, Slayer, Anthrax, Megadeth). Trudno, trzeba brać co dają, w końcu Amerykanie nie rozpieszczają fanów – Brotherhood Of The Snake to dopiero ich trzeci studyjny krążek w tym stuleciu (i jedenasty w ogóle).
Właściwie recenzję płyty mógłbym zawrzeć w jednym zdaniu: dzięki surowości kompozycji panowie powrócili do korzeni, do tego co robią najlepiej, do grania czystego thrashu. Czy to dobrze? Jak dla kogo. Dla starych fanów gatunku, wielbicieli bezsensownego łojenia jak najbardziej tak. Założę się, że okrzykną album arcydziełem. Ja przeciwnie – doceniam intencje, ale od weteranów oczekuję więcej niż kilku identycznych kawałków. Chuck Billy powiedział, że „nowy album będzie zdecydowanie szybszy i bardziej agresywny niż Dark Roots Of Earth. Moje wokale też prawdopodobnie będą cięższe”. Miał rację, śpiewa brutalnie, nawet powrócił do growlingu (na szczęście tylko momentami), a muzyka to soczysty, rasowy thrash. Nie ma tu ballad, kombinowania czy rozbudowanych form. To można przeżyć, bo wszystko do siebie pasuje. Gorzej, że nie ma też melodii. Zapomnijcie o nich. Poza jednym wyjątkiem – The Pale King brzmi jak Metallica sprzed lat i ma coś na kształt melodii (nie muszę mówić, że to mój ulubiony fragment?), ale reszta po prostu gna na złamanie karku i naprawdę trudno poznać, którego utworu właśnie słuchamy.
W zasadzie wszystko, co najlepsze, dzieje się od razu na początku, reszta to tylko powtórka z rozrywki. Najlepiej odpalić otwierający zestaw utwór tytułowy i wszystko jasne. Jak komuś podejdzie, może słuchać dalej. Jeśli nie – szkoda czasu. Brotherhood Of The Snake ma zadziorne riffy duetu Peterson-Skolnick, growlujące partie Billy’ego, pulsujący bas i szybką perkusję (do zespołu powrócili Steve DiGiorgio i Gene Hoglan). O Pale King już pisałem, a trzeci numer Stronghold to jeszcze szybsza petarda. Ognista solówka gitarowa wgniata w fotel i już do końca albumu nie ma kiedy wstać. Utwory są przewidywalne, grupa ani na moment nie wychodzi poza thrashmetalową schematyczność, chociaż witalności trudno jej odmówić. Jest w tym pewien pomysł, zwykła radocha z łomotu, jaki sprawiają żwawymi galopadami. Czasem siła leży w prostocie i dlatego rozumiem ludzi, którym się to spodoba – ta konsekwencja, spójność materiału, porywająca gra sekcji rytmicznej, świetne riffy, dobre solówki niemal w każdym utworze. To też ma znaczenie, mimo kompozycji napisanych na jedno kopyto. Na pewno takie granie sprawdzi się na koncertach, jednak dla mnie sam ciężar i agresja to ciut za mało. Nawet w thrashu. Albo inaczej – zwłaszcza w thrashu. Muzyka to nie wyścig. Aby stworzyć wartościowe, wyraziste i pamiętne utwory, trzeba połączyć tę brutalność z melodyjnością, i tej umiejętności Kalifornijczycy nie posiadają. Nie na tej płycie.