Real Madryt prowadzący w tabeli ligi hiszpańskiej stanął dziś przed szansą odskoczenia rywalom. Warunkiem było wygranie zaległego spotkania z Valencią. Na Mestalla gra się zawsze ciężko, a najlepiej przekonali się o tym dwaj poprzedni sternicy Królewskich, dla których starcia w Walencji były początkiem końca madryckiej przygody. Dwa lata temu Nietoperze wygrali z drużyną Carlo Ancelottiego przerywając jej serię 22 wygranych z rzędu i rozpoczęli kryzys zakończony dymisją trenera, zaś rok później Rafa Benítez zaledwie tam zremisował i tym samym stracił posadę. To miało się nie powtórzyć dzisiaj. Nie ma znaczenia fakt, że w obecnym sezonie gospodarze pogrążeni są w kryzysie, a ich wyniki dalekie od oczekiwań (11 porażek w 22 ligowych występach). Niedawno zmienili trenera, ostatnio wygrali, a przyjazd madrytczyków u każdego potrafi wyzwolić dodatkową motywację. Historia to z kolei żadna wymówka dla drużyny walczącej o mistrzostwo. Real na boiskach rywali z dolnej części tabeli po prostu musi wygrywać. Chyba nie po to oszczędzał się w sobotę, by dzisiaj nawalić. A jednak nawalił – po 10 minutach było 2-0 dla Valencii i mecz praktycznie się skończył…
Minimalistyczny Real Zidane’a nie stwarza wielu sytuacji i nie strzela po kilka bramek, by ławo podnieść się po dwóch nokautujących ciosach. W 5 minucie Zaza wykonał strzał życia i było 1-0, chwilę później perfekcyjną kontrę gospodarzy zamknął Orellana, w czym bardzo mu pomógł Navas puszczając strzał w środek bramki. Keylor sprzed roku obroniłby oba uderzenia. Potem Real próbował, ale były to dość żałosne popisy. Alves musiał interweniować tylko raz, po uderzeniu Benzemy. Valencia pokazywała madrytczykom, jak bronić konsekwentnie, jak wyprowadzać szybkie kontry bez wymiany dziesiątek podań. Wszystko układało się po myśli gospodarzy, lecz w 44 minucie Cristiano dał życie Królewskim strzelając głową pięknego gola po dograniu Marcelo. Aby jednak myśleć o wygranej, po przerwie Los Blancos musieli zagrać o niebo lepiej.
Niestety nie zagrali lepiej… Valencia mając swój wynik skupiła się na obronie i wyprowadzaniu kontrataków, natomiast optyczna przewaga madrytczyków w ogóle nie przekładała się na sytuacje bramkowe. Klepanie dla samego klepania – tylko tyle miał do zaoferowania kandydat na mistrza Hiszpanii. Do skutecznej remontady trzeba charakteru, wiary i walki wszystkich na boisku, oraz inteligencji, bo jeśli gra w powietrzu nie stwarza zagrożenia przy rosłych obrońcach gospodarzy, to trzeba coś zmienić i grać inaczej, a nie walić dalej głową w mur i liczyć na cud. Cudu nie było. Trener nie zmotywował gwiazdorów do ciężkiej pracy, źle dobrał taktykę, zostawił na ławce (lub w domu) graczy kreatywnych i technicznych, a jak już wpuścił Lucasa, to zdjął Modricia, co nawet trudno skomentować. Kovačić, Isco i Morata obeszli się smakiem. Hiszpanie mają o czym myśleć – jeden nad tym, czy jest sens podpisać nowy kontrakt i zostać w drużynie grającej bez mediapunty, drugi nad tym, po co tu w ogóle wracał. Podobne refleksje może snuć Mariano, ale w domu, bo u Zidane’a nawet na ławkę się nie łapie.
Zidane poległ na Mestalla, podobnie jak dwaj jego poprzednicy. Oczywiście Real nadal pozostaje na prowadzeniu w tabeli, lecz nie ma już marginesu błędu. Na półmetku rozgrywek stracił tyle punktów, co w całym sezonie mistrzowskim za ery Mourinho. To mówi wiele o „świetnych wynikach” pod wodzą Francuza. Gra Los Blancos, zwłaszcza na tle wczorajszych występów Monaco, City czy Atlético, jest toporna i prymitywna, oparta tylko na dośrodkowaniach i do bólu przewidywalna. Z taką piłką można zapomnieć o wygraniu czegokolwiek. Jeśli Zidane znów będzie zadowolony i pochwali piłkarzy, którzy nie mają wyobraźni i nie potrafią wykreować żadnych sytuacji ani docisnąć rywala z dołu tabeli, będzie to oznaczało, że zupełnie stracił kontakt z rzeczywistością. Co znowu nie jest wcale wielką tajemnicą…
Nieszczęścia chodzą parami… a w niedzielę spotkanie z Villarrealem…
Minus meczu: Varane