AIRBAG
Disconnected
2016
Norwegowie z Airbag powrócili z nową muzyką po trzech latach od kapitalnego albumu The Greatest Show On Earth, któremu w przypływie tęsknoty za Pink Floyd przyznałem maksymalną notę (co czynię niezwykle rzadko). Oczywiście nie stawiam tamtej płyty na równi z największymi klasykami art rocka, ale panowie spisali się na medal i należy to docenić. W dzisiejszym plastikowym świecie rzadko trafia się płyta tak zwarta, spójna, dopracowana, bogata brzmieniowo i na swój sposób różnorodna przy zachowaniu charakterystycznego stylu grupy. Airbag zaczynał grając Floydów i wciąż jego melancholijna muzyka przywodzi na myśl to, co najlepsze z Pink Floyd i Porcupine Tree, ale z płyty na płytę Norwegowie dojrzewali i z czasem wypracowali swój własny styl. Owszem, bliski wzorcom swych brytyjskich mistrzów, ale zawsze twierdzę, że po to właśnie mamy klasyków, by się na nich wzorować. Zwłaszcza, gdy ci dawno abdykowali. Airbag robi to doskonale należąc obecnie do ścisłej czołówki sceny progresywnej w Europie. Nie znam drugiej tak grającej grupy, może Niemcy z RPWL kiedyś byli blisko… Tak czy inaczej panowie sami sobie wysoko zawiesili poprzeczkę, zrozumiałe więc, że na kolejny krążek trzeba było trochę poczekać. Nie szkodzi, było warto. Zwłaszcza, że w międzyczasie Bjørn Riis, gitarzysta, główny tekściarz i jeden z głównych kompozytorów zespołu uraczył nas równie pięknym solowym albumem Lullabies In A Car Crash.
Album Disconnected opowiadający o alienacji jednostki wobec społeczeństwa, o „odłączaniu się” człowieka od rutyny, od nakazów i oczekiwań innych ludzi, muzycznie nie przynosi niczego nowego. Znów jest klimatycznie i przestrzennie, znów subtelnie zaaranżowane długie utwory (znów jest ich 6) sączą się leniwie, chyba nawet bardziej leniwie niż wcześniej, i ta asceza ma swoje dobre, ale i złe strony. Jeśli ktoś takiego grania oczekiwał, będzie zadowolony. Jednak jest też druga strona medalu – każda z kompozycji jest urokliwa, ale już je wcześniej słyszeliśmy. Nosiły inny tytuł, lecz brzmiały tak samo. Niby trudno robić z tego poważny zarzut (bo jak wspomniałem, grupa ma swój styl – właśnie taki), wszystko to jest naprawdę ładne, niemniej odrobina kreatywności by nie zaszkodziła. Pink Floyd, do których tak często się odwoływałem, po Dark Side Of The Moon zaskoczyli słuchaczy Wish You Were Here, potem podobnie Animals i The Wall – każdy z tych albumów był odmienny, nie powielał pomysłów poprzednika. Oby muzycy Airbag też to dostrzegli.
Disconnected zaczyna się od prawdziwego killera – w przenośni i dosłownie. 9-minutowy Killer to zgrabna piosenka z dobrą melodią, której wielkość tworzy rozbudowana część instrumentalna. Pod sam koniec atmosfera się zagęszcza, utwór nabiera ciężaru przywodząc na myśl Comfortably Numb (lecz na szczęście nie wycisza się tak jak klasyk Brytyjczyków). Potem mamy trzy typowe pościelówy, w których delikatny wokal Asle Tostrupa czaruje tak samo jak gilmourowska gitara Bjørna Riisa (polecam hammondowo-gitarowy finał Sleepwalker, trochę ożywia te smęty). Piosenki ładne, ale zestawione razem nieco nużą, pisałem o tym akapit wcześniej. Sytuację ratuje 13-minutowa kompozycja tytułowa. To prawdziwe arcydzieło, artrockowe cudeńko, jedna z najlepszych kompozycji w repertuarze Norwegów z delikatnym wstępem, subtelnym klawiszowym tłem, natchnionym smutnym śpiewem Tostrupa, kapitalnie wyważonymi bębnami, a w końcówce gitarą tętniącą floydowską aurą. Po tej uczcie zamykający zestaw krótki Returned już nie ma żadnego znaczenia. Zresztą i tak niczym się nie wyróżnia – to spokojna ballada pozwalająca stonować emocje i wrócić do równowagi.
Airbag nie zawiódł. Zespół nagrał kolejny dobry album. Nawet jeśli zbyt monotonny, nie szukający nowych rozwiązań, to urzekający klimatem i urokliwymi melodiami. To pełna melancholii muzyka skłaniająca do zadumy, idealna na długie zimowe wieczory. I niewymownie piękna.