Madryt – krajobraz po porażce

Zidane porażka Real CeltaZaledwie dwa tygodnie temu, po gładkiej wygranej z Sevillą 3-0, nastroje w Madrycie były zgoła odmienne. Głośno mówiono o potrójnej koronie, której Real w swej 115-letniej historii nigdy nie wywalczył (a Barcelona dwukrotnie w ostatniej dekadzie!) i o dominacji na krajowym podwórku. Zapomniano, że Real nie ma stylu (wieczne wrzutki to nie styl), że wygrywa na styku męcząc się ze średniakami i dużo w jego wynikach zwykłego fartu, a nie dobrze poukładanej gry i zawodników, którzy wiedzą, czego chcą i znają swoje zadania na boisku. W grze Los Blancos nie widać agresji, sportowej złości, pressingu, piłkarze rzadko wychodzą naładowani z zamiarem zniszczenia rywala, zwykle chcą tylko odpracować pańszczyznę. Takie sprawiają wrażenie i dlatego słyszą gwizdy nawet na własnym stadionie, bo publika płaci i wymaga. Można przegrać, ale po zażartej walce o każdy centymetr boiska. Zmęczenie nie może być wymówką w połowie sezonu, zresztą w tej kwestii przeciwnicy jakoś dają radę. Tu nie pomoże zaklinanie rzeczywistości przez Zidane’a i mówienie, że wszyscy dobrze pracują na treningach. Może i tak, ale potem na boisku już nie bardzo. Ktoś tu pomylił priorytety. Ile razy w spotkaniach (nie na treningach) brakowało intensywności i zaangażowania? Na kpinę zakrawa, że Zizou musi o tym mówić, przypominać, wymagać, często bezskutecznie, żeby jaśniepanowie piłkarze walczyli przez cały mecz i nie odpuszczali po strzelonej bramce. Gdzie ambicja tych graczy? Gdzie poszanowanie klubowych barw? Gdzie elementarna uczciwość wobec hojnego pracodawcy i szacunek dla kibiców? W końcu nie grają dla siebie lecz dla wielu milionów ludzi, którzy na całym świecie kibicują Realowi.

To abecadło piłkarskie, lecz Madryt upojony serią meczów bez porażki (za to z wieloma remisami) udawał, że wszystko jest świetnie, a problemy nie istnieją. Nagle bańka prysła i okazało się, że Real Zidane’a to kolos na glinianych nogach, że łatwo go pokonać, wystarczy odrobina dyscypliny taktycznej i stały pressing. Mała szansa, że madrytczycy odpowiedzą tym samym. Wczorajszy mecz z Celtą był najlepszym przykładem. Real niby przeważał, przez pierwsze 30 minut nawet zdecydowanie, lecz nie zamieniał tego na sytuacje bramkowe. Co z posiadania piłki, gdy nie umiesz nic z nią zrobić? Zagrożenie pod bramką rywala piłkarze Zidane’a stwarzali praktycznie tylko po stałych fragmentach, bo w grze kombinacyjnej nic nie potrafią. Ronaldo nie umie podać ani rozegrać (zepsuł dwie kontry), a Benzema truchta i snuje się po boisku bez celu, jego postawa to policzek dla każdego madridisty i tylko Zidane zdaje się tego nie dostrzegać uparcie lansując rodaka. O minięciu rywala zwodem nawet nie wspomnę, bo obaj nie wiedzą, co to w ogóle jest. Dryblować potrafi Isco, ale strzelać i szybko biegać już nie, więc z jego dryblingów niewiele pożytku. W efekcie z przodu najlepiej prezentowali się… obrońcy, i to niech świadczy o tym, jak dziś wygląda Real Zidane’a. Ramos (który ma na koncie więcej trafień od Benzemy – co za ironia!) był bliski gola (aż dziw bierze, że w prostej sytuacji chybił, bo w wielu trudniejszych trafiał), a najwięcej dymu robił Danilo, który już trafił, ale pechowo do własnej bramki. Jednak jego wyjścia bardzo ożywiały ataki Królewskich, które w większości i tak były schematyczne i wolne, dlatego poukładana Celta szybko je przerywała. O reszcie nie warto wspominać, bo nie ma o czym. Asensio rozczarował, Kroos może potrafi idealnie podać, ale niekonwencjonalnych zagrań i dynamizmu nie ma za grosz. Do tego doszedł zagubiony Casemiro ustawiony na nie swojej pozycji. O intensywnym pressingu nie było mowy, prędzej stosowała go Celta, która przecież nie musiała wygrać. W grze madrytczyków nie widziałem wczoraj zadziorności i determinacji, walki o każdą piłkę, o każdy metr boiska, uprzedzania rywala i wychodzenia do podania. Ile razy prowadzący piłkę zawodnik rozkładał ręce, bo nie miał komu podać i musiał grać do tyłu? To niedopuszczalne w tak ważnym spotkaniu.

Przykro patrzeć, gdy twoja ulubiona drużyna prezentuje się tak mizernie, a jej trener po meczu bredzi o wielkim spotkaniu. Wielkie spotkanie, w którym najlepsza drużyna świata nie umie przeprowadzić jednej składnej akcji zakończonej soczystym uderzeniem? Po takich słowach trudno wierzyć, że będzie dobrze, że trener panuje nad sytuacją, ma wizję, że dostrzega błędy i je poprawi. Nie, nie dostrzega ich i raczej nie liczmy, że coś zmieni. To dobry wujek na wzór Ancelottiego (pod jego bokiem się szkolił), wprowadził jedynie miłą atmosferę po ostrym Benítezie, który gonił gwiazdeczki do roboty i wymagał profesjonalizmu. Zidane niby jest szanowany i piłkarze go kochają, ale jakoś nie chcą za niego umierać na boisku. Z drugiej strony – po co mają się wysilać, skoro szkoleniowiec jest zadowolony z biegania przez 30 minut (które w żaden sposób się nie przekłada na sytuacje bramkowe) i myli to z dobrą grą? Do tego uparcie lansuje graczy bez formy, toleruje lenistwo Benzemy – najbardziej przereklamowanego napastnika na świecie, i generalnie nic go nie martwi. Żyć nie umierać…

Dzisiaj już wiadomo, że potrójnej korony nie będzie, a pozostałe puchary też mogą Królewskim przejść koło nosa, jeśli nie zaczną grać jak należy, z wiarą, pasją i zaangażowaniem wszystkich na boisku w każdej jednej minucie wszystkich meczów. Jak ktoś nie potrafi docenić, gdzie jest i kogo reprezentuje, lub nie ma siły biegać i walczyć, nie ma tu dla niego miejsca. Futbol bywa przewrotny i nieprzewidywalny, lecz bez walki nigdy nie będzie sukcesów. Oby Zizou też to zrozumiał. Kibice będą wspierać swoją drużynę, ale to piłkarze muszą swoją postawą dać powody do tego, by dalej wierzyć w szczęśliwy finał sezonu. Na razie tego nie robią, a margines błędu się skończył.

Udostępnij

Post Author: Sławek

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Potwierdź, że nie jesteś automatem: