Zinédine Zidane swoją przygodę na stanowisku trenera Realu Madryt zaczął w najlepszy możliwy sposób – od dwóch efektownych zwycięstw. Nawet jeśli piłkarze nadmiernie oszczędzali się w drugiej połowie meczu ze Sportingiem, to jednak w pierwszej zaaplikowali rywalowi 5 bramek grając momentami naprawdę wyśmienicie. Nic więc dziwnego, że oczekiwania wobec drużyny znacząco wzrosły i kibice zdali się zapomnieć o wszystkich problemach obecnego sezonu. Czy te problemy nagle przestały istnieć? Nic podobnego, zostały tylko delikatnie przypudrowane, a bezlitośnie obnażył je dzisiaj Betis grając z Królewskimi jak równy z równym na Estadio Benito Villamarín. W zasadzie wypada napisać, że na pierwszą część meczu madrytczycy po prostu nie dojechali. Nie chodzi o to, że już w 8 minucie przegrywali, bo Cejudo akurat wyszedł strzał życia. Problem w tym, że gospodarze byli znacznie lepsi, szybsi, bardziej zmotywowani, wygrywali wszystkie pojedynki, a Real na ich tle wyglądał jak grupa emerytów na wakacjach. To niby nic nowego, za Beníteza czy Ancelottiego często tak bywało, ale przecież teraz miało być inaczej… Jest na taką postawę jedna nazwa: lekceważenie rywala. Real wyszedł na boisko nieprzygotowany do męskiej, zażartej walki od pierwszych minut. Nie wiem, na co piłkarze liczyli – że Betis położy się przed nimi prosząc o niski wymiar kary? Drużyna trochę się ogarnęła dopiero po 30 minutach (tyle czasu zajęło wielkim profesjonalistom „wejście w mecz„!), ale gra dalej była wyjątkowo mizerna. Wolna, wręcz apatyczna, i bardzo schematyczna z naciskiem na dośrodkowania, które seryjnie psuli Danilo i Marcelo. Tak to jest, gdy zawodnicy nie mają żadnego pomysłu na grę i jedynie snują się po boisku. Tu żaden Zidane nie poradzi. Dzisiaj nie było radości, zaangażowania, tempa, ruchu bez piłki, przesuwania całych formacji. Kulały wszystkie elementy stanowiące kwintesencję nowoczesnego futbolu. Jedną znakomitą okazję zmarnował Ronaldo, a w 34 minucie ewidentnego faulu na Benzemie nie zauważył sędzia. Powinien być rzut karny, jednak takie pomyłki się zdarzają (w Hiszpanii dość często), a Real grał źle i o brak goli może winić tylko siebie. Pomopowany bez umiaru balonik z hukiem pękł, a entuzjazmu po zmianie szkoleniowca Królewskim starczyło raptem na półtora meczu (bo druga połowa ze Sportingiem była równie zła jak występ w Sewilli – tyle że tam Real wysoko prowadził).
Swoją drogą to bardzo ciekawe, że piłkarze z Madrytu mają cały tydzień na przygotowanie się do meczu, nie grają co 3 dni jak pozostałe wielkie ekipy La Liga, a od pierwszej minuty wyglądają na zmęczonych. Ruszają się jak muchy w smole, każda akcja budowana jest mozolnie przy wymianie dziesiątek niepotrzebnych podań, nie ma prostopadłych szybkich piłek, zresztą nie byłoby ich do kogo zagrać, bo i tak nikt nie wychodzi na pozycje. Jak już chłopaki zagrali prostopadle, to od razu było zagrożenie, i po takim podaniu padła bramka. Nie po głupich wrzutkach. Od tego są w drużynie wartościowi gracze, uznawani za najlepszych na świecie, by błysnęli czasem inteligencją boiskową, znaleźli lukę w obronie rywala, wykorzystali to, weszli w uliczkę, a nie tylko do boku i dośrodkowanie. Tak to może grać Szczakowianka w okręgówce, a nie Real Madryt. Tymczasem zamiast tego w Sewilli Cris co chwila padał i machał rękami, Isco kręcił kółeczka, a James w obecnej formie to i w Legii by się nie łapał. W przerwie nadzieje fanów Los Blancos podtrzymywał jedynie fakt, że Real gra zwykle dwie różne połowy, skoro więc przespał pierwszą, w drugiej ruszy do ataku. I ruszył, prawie nie schodził z połowy rywala, tylko że niewiele z tego wynikało. Oglądanie tej mordęgi było równie męczące co analizowanie przyczyn niemocy Królewskich. Może jednak Benítez nie był taki zły? Dzisiaj nie było widać drużyny pragnącej umierać na boisku za nowego trenera. Przepraszam, było widać – tylko że tą drużyną był Real Betis Balompié, bo Andaluzyjczycy też od 2 tygodni mają nowego szkoleniowca, jest nim Juan Merino. I gryźli trawę tak, jak to zwykle robią gracze, którym zależy.
Po przerwie madrytczycy mocno naciskali rywala, lecz wbrew pozorom Antonio Adán (by the way – były piłkarz Królewskich) wcale nie miał tak wiele pracy. Raz efektownie obronił bombę Jamesa (to uderzenie to jedyny dobry moment Kolumbijczyka), raz cudem wybił strzał Benzemy (notabene to powinna być bramka, Francuz zrobił co mógł lecz w prostej sytuacji dostał złe podanie za plecy), a skapitulował tylko raz, w 71 minucie, gdy Królewscy wreszcie rozegrali akcję inną niż wrzutka z boku. Kroos zagrał idealną prostopadłą piłkę do Jamesa, ten wystawił patelnię Benzemie i zrobiło się 1-1. Problem w tym, że James był na spalonym i gol nie powinien być uznany. Tak czy inaczej Adán i tak został bohaterem, a Real remis z walczącym o utrzymanie Betisem musi uznać za porażkę. Pretendent do tytułu nie ma prawa w ten sposób tracić punktów. Barcelona wczoraj też grała słabo w Maladze (ale nie tak źle jak Real), jednak potrafiła wygrać i pewnie zmierza po mistrzostwo. Tak przy okazji warto zauważyć pewne podobieństwo: gdy Real strzelił Sportingowi 5 bramek, Katalończycy to przebili wbijając 6 bramek Baskom z Bilbao. Gdy wczoraj Barça grała źle, Real też to przebił i zagrał jeszcze gorzej. Różnica jest taka, że Blaugrana punktuje w każdym meczu, a Los Blancos gubią punkty już nie tylko z czołówką, ale i z ogórkami. W efekcie nawet gdyby od teraz wygrali wszystko do końca, co w tej dyspozycji i z taką mentalnością absolutnie nie jest możliwe, to może nie wystarczyć do sukcesu, bo Barcelona w tym czasie musiałaby przegrać 3 razy. Jeśli ktoś w Madrycie jeszcze wierzył w wygranie Ligi, w tym momencie po raz kolejny został brutalnie sprowadzony na ziemię. Czy zimny prysznic się przyda gwiazdom Péreza i coś odmieni? Nie sądzę. Będą mówić o braku szczęścia, o tym że nic nie jest rozstrzygnięte i trzeba dalej iść tą drogą, że drużyna się wciąż poprawia, będzie walczyć do końca, itd. Typowy medialny bełkot. Prawda niestety jest bardziej bolesna. Realowi nadal wiele brakuje do solidności, nie mówiąc już o błyskotliwości i grze z polotem. Drużyna gra w kratkę, miewa przebłyski geniuszu, ale te trafiają się i słabeuszom. Ot choćby dzisiejszy gol Cejudo – prawdziwe golazo, cudeńko, jakiego nie powstydziłby się Ronaldo (nie pamiętam, kiedy Portugalczyk ostatnio coś podobnego strzelił – chyba trzeba by się cofnąć wiele, wiele miesięcy). Betis oddał 4 strzały, 2 celne, i to wystarczyło. Madrytczycy uderzali 17 razy, 8 razy celnie – i co z tego? To zresztą i tak kiepski wynik, bo też stwarzanie zagrożenia przychodziło gościom niezwykle trudno. W przeciwieństwie do gry po obwodzie i zagrywania do tyłu – w tych dwóch aspektach Real jest prawdziwym mistrzem. Niestety na boisku to nadal doktor Jekyll i pan Hyde – nigdy nie wiadomo, na którą wersję ekipy trafimy. Jasne jest jedno: przed Zidanem bardzo dużo pracy. Francuz ma wielki kredyt zaufania, lecz sami piłkarze powinni się bardzo wstydzić za taki występ. Poza Modriciem i Benzemą, którzy byli dzisiaj jedynymi jasnymi punktami Los Blancos. To trochę za mało.
Benítez odszedł – mizeria pozostała.
Plus meczu: Modrić, Benzema