BLACK STAR RIDERS
The Killer Instinct
2015





Formacja Black Star Riders to nic innego jak nowe wcielenie Thin Lizzy – irlandzkich klasyków rocka lat siedemdziesiątych. O powodach zmiany dużo nazwy pisałem recenzując debiutancki krążek kapeli All Hell Breaks Loose, dzisiaj więc krótko podsumuję wrażenia po wysłuchaniu wydanej w lutym drugiej płyty muzyków. Z oryginalnego składu Thin Lizzy pozostał już tylko gitarzysta Scott Gorham, zaś partie wokalne ponownie wykonuje Ricky Warwick z grupy The Almighty, chwilami bardzo przypominający nieodżałowanego Phila Lynotta (zarówno jeśli chodzi o tembr głosu, jak i styl śpiewania). Siłą rzeczy Black Star Riders nigdy nie unikną porównań do legendarnej kapeli, ale trzeba uszanować fakt, iż panowie nie poszli na łatwiznę, nie odcinają kuponów od słynnej nazwy i pracują już na własne konto.
Właściwie pod względem muzycznym The Killer Instinct bardzo przypomina swego poprzednika. To dobrze – bo był to całkiem niezły krążek, i źle – bo w ten sposób grupa nigdy nie uzyska nowej tożsamości i pozostanie tylko kopią Thin Lizzy. Mnie ta łatka nie przeszkadza, gdyż zawsze ceniłem Irlandczyków i przez lata brakowało mi takiego grania. Nie będę pisał o oczywistościach czyli wirtuozerii muzyków (grają tyle lat, że muszą wymiatać, zwłaszcza jeśli chodzi o riffy i solówki gitarowe), wspólnym, nieco „ejtisowym” klimacie nagrań czy znakomitej produkcji albumu, nad którą czuwał sam Nick Raskulinecz (Rush, Foo Fighters, Alice In Chains). I tak najważniejsze są same kompozycje, a te dają dużo powodów do zadowolenia. Rzecz jasna nie wszystkie, ale już na samym starcie kawałek tytułowy nieźle buja w starym stylu, zaś następujący po nim Bullet Blues to już kawał mięsistego hard rocka, o jaki bym panów wcale nie posądzał. To jedna z prób odnalezienia nowej twarzy, całkiem zresztą udana. Kapitalnie i bardzo wyraziście wypada Charlie I Gotta Go z pamiętnym riffem i nośnym refrenem, godny zapamiętania jest też Through The Motions i zamykający płytę pełen szalonych gitar You Little Liar. Takich epickich kompozycji próżno było szukać w repertuarze Thin Lizzy. Niestety reszta utworów nie przekonuje, a bezpłciowa ballada Blindsided to zupełne nieporozumienie. Jednak na plus zaliczyłem połowę materiału (bo album wypełnia zaledwie 10 piosenek), więc i tak jest całkiem nieźle. A jak komuś mało, może nabyć wersję deluxe zawierającą dodatkowe 6 utworów, w tym 4 naprawdę udane wersje akustyczne, które jeszcze mocniej dowodzą, że wybór Warwicka na wokalistę grupy był jak najbardziej trafny.
The Killer Instinct powinien zadowolić miłośników melodyjnego gitarowego rocka w stylu lat 70/80. Może brak tu typowych killerów, pozycji wybitnych, ale całości słucha się naprawdę przyjemnie, z nagrań przebija naturalność i radość wspólnego muzykowania. Melodie mogą się podobać, zaś nawiązania do brzmień i pomysłów Thin Lizzy są tylko dodatkowym smaczkiem albumu, który zapewne nie wejdzie do kanonu rocka, lecz to wcale nie ujmuje mu wartości.