SWANS
To Be Kind
2014
Długo przegryzałem się przez ten album. Swans odjechali tak mocno, że mają niewielkie szanse dotrzeć do tzw. normalnych słuchaczy, zaś ich wielbiciele i tak na ślepo podpiszą się pod wszystkim, co zrobią. Jednak tym razem naprawdę im się udało stworzyć coś wielkiego. Można dyskutować, czy To Be Kind jest ich najlepszym albumem – moim zdaniem jest chwilami zbyt przytłaczający, lecz z pewnością zajmie miejsce na podium. Osobiście wolę Children Of God, ale może to tylko z sentymentu? Tam były krótkie, zwarte formy, bardziej przystępne. Zresztą mniejsza o numerki. To Be Kind to jedna z najlepszych (jeśli nie najlepsza) płyt roku 2014 i zarazem jedna z najtrudniejszych do opisania. Zabierałem się do tego jak pies do jeża (premiera była w maju!) i najwyższa pora to nadrobić, chociaż moja recenzja będzie odwrotnie proporcjonalna do czasu trwania albumu, który przynosi ponad dwie godziny muzyki, a jeden z utworów trwa 34 minuty. To chyba taka nowa norma Michaela Giry bo dokładnie tak samo było na poprzednim krążku The Seer. Opisując go trochę przybliżyłem historię nowojorczyków, teraz więc nie będę się powtarzał i od razu przejdę do rzeczy.
Niesamowite, jak duża jakościowa przepaść dzieli te w sumie dość podobnie skonstruowane wydawnictwa. Tu każdy dźwięk jest przemyślany i na swoim miejscu. Nie odniosę się tylko do najdłuższej kompozycji Bring The Sun/Toussaint L’Ouverture, bo nie oceniam z pozycji fana i półgodzinne ciągnięcie jednego czy dwóch motywów wciąż uważam za nieporozumienie. Gdyby usunąć tę istną ścianę dźwięku i dwa utwory z końca (Oxygen i Nathalie Neal), zostałaby jedna genialna godzina muzyki zwalającej z nóg. Porażającej energią, transowej, klimatycznej, pełnej mocy wynikającej z surowości kompozycji. Co można mądrego napisać o wielowarstwowych utworach, w których melodia nie jest na pierwszym miejscu? Dobrze, że tym razem przynajmniej momentami jest obecna. Singlowy numer A Little God In My Hands sugerował, że będzie nieco łatwiej niż poprzednio. Nie jest. To jedyna „piosenka” w zestawie, chociaż są kawałki zwiewne, pozwalające na chwilę oddechu, jak delikatny Some Things We Do czy pozornie spokojny Kirsten Supine, który narasta i w drugiej części już atakuje uszy typową dla Łabędzi mocą. Podobnie jak numer tytułowy – ten w finale wręcz rozwala głośniki. A jednak nie ma tu takiej kakofonii jak dwa lata temu, nagrania są nieco spokojniejsze, bardziej psychodeliczne. Ot choćby urozmaicone licznymi przeszkadzajkami 12-minutowe Just A Little Boy (For Chester Burnett) z dedykacją dla wielkiego bluesowego klasyka Howlin’ Wolfa. Właściwie każdy utwór to odrębna historia. Każdy da się pokochać, może nawet ten najdłuższy. Mnie on nie kręci, lecz rozumiem ludzi, którzy Swans biorą w całości. Bo to absolutnie unikalny zespół. I nagrał unikalną jak na obecne czasy płytę. Trudną w odbiorze, ale w pewien sposób uwodzącą słuchacza. Zyskującą z każdym kolejnym przesłuchaniem. Już kapitalny starter Screen Shot z pulsującą linią basu mocno uzależnia. Mimo 60-tki na karku Gira jest w świetnej formie, ale tym razem poprzeczkę ustawił tak wysoko, ze trudno to będzie przebić. Ustawił oczywiście sam sobie, bo Swans po reaktywacji gra w zupełnie innej lidze.