LORDI
Scare Force One
2014
O historii grupy Lordi napisałem sporo recenzując jej poprzedni album To Beast Or Not To Beast. O ile jednak tamten krążek fińskich klasyków horror rocka przypadł mi do gustu, o tyle najnowsza propozycja już zdecydowanie nie. Niby jest podobnie, a jednak zupełnie inaczej. I nie chodzi zmianę stylu czy mniejszą ilość elektroniki (to akurat może być plus, zależy co kto lubi) – problem leży w koszmarnej monotonii całego materiału. Wszystkie kawałki upichcono na jedno kopyto, co można by znieść, gdyby melodie były dobre. Nie są. Na pewno każdy z 10 utworów zyskuje słuchany pojedynczo. Na albumie zebrane razem meczą słuchacza i giną w tłumie. Przebijałem się przez ten materiał 3 razy, bo w sumie lubię stare numery Alice’a Coopera, lubię Rammstein i kilka innych kapel, do których Lordi ewidentnie nawiązuje (delikatnie mówiąc), momentami lubię też Lemmy’ego, którego styl śpiewania Mr. Lordi kopiuje – ale te kolejne przesłuchania nie pozwoliły mi odkryć niczego nowego. Jest mroczny klimat, są klawisze (nie zawsze fajne, ale są), ostre riffy, wszechobecne chóry (błeeee) – tylko hitów nie ma. Wszystko identyczne. Zero wyrazistości. Żadnego własnego pomysłu. Nuuuuda.
Coś się obawiam, że w muzyce Lordi powoli górę biorą kostiumy, maski, pirotechniczne bajery i cała ta koncertowa otoczka, a muzyka schodzi na dalszy plan. Występy na żywo mają swoją specyfikę i nieraz nawet słabe kawałki bronią się z estrady – jest rytm, publika skacze i jest dobrze. Jednak słuchając albumu oczekuję czegoś więcej. Bardzo bym chciał wymienić najlepsze utwory ze Scare Force One, ale nie potrafię. Nie ma tu takich, a najbardziej podoba mi się sam tytuł wydawnictwa. Od biedy wyróżnię pachnący Cooperem House Of Ghosts jako najbardziej charakterystyczny kawałek, i zamykającą zestaw petardę Sir, Mr. Presideath, Sir. Szkoda, że takich numerów nie ma więcej. Chwaliłem chłopaków rok temu, lecz Scare Force One uważam za spore rozczarowanie.