BLACK LABEL SOCIETY
Catacombs Of The Black Vatican
2014
Black Lebel Society to grupa założona w 1998 roku przez Zakka Wylde’a, gitarzystę Ozzy’ego Osbourne’a. Podczas słuchania ich najnowszego albumu naszła mnie refleksja, jakie wszystko jest względne. Bo niby panowie grają mocno i surowo, bijąc na głowę taki np. Pearl Jam, do tego ładnie i melodyjnie, ale przecież gdy porównamy to do ich debiutu sprzed 15 lat, to żal serce ściska. Tam była niesamowita energia i potęga, Zakk wywijał tak, że sam Ozzy mógł pozazdrościć. Tu z kolei mamy granie dla starszych dziadków lub małolatów (małolatek), bo tylko oni (one) mogą łyknąć serwowane co chwila łzawe ballady. Ładne ballady, ale do licha, nie o to chodzi. Gitarzysta Ozzy’ego zamienia się w Scorpions z czasów Still Loving You? What the f*ck?
Po tym emocjonalnym wstępie uspokoję fanów, że nie jest wcale tak tragicznie, bo to w końcu zacna kapela i nawet jeśli momentami trochę przynudza, to potrafi też wykrzesać nieco ognia. Pozytywnie zaskakuje zwłaszcza początek albumu. Otwierający całość Fields Of Unforgiveness i następujący po nim singlowy My Dying Time to najlepsze kawałki w zestawie. Soczyste, potężne brzmienie obiecuje wiele i przywraca wiarę mocno zachwianą poprzednim albumem. Na tej fali utrzymuje się jeszcze trzeci numer Believe, natomiast potem zaczyna się ostra jazda w dół. Nijakie ballady mieszają się z nieco żywszymi, ale także miałkimi i monotonnymi kompozycjami, będącymi co najwyżej nieudaną kalką wyżej wymienionych. Brak wyrazistości utworów nie pierwszy raz gości w twórczości Amerykanów, ale taki stylistyczny bałagan trochę nie przystoi gitarzyście Osbourne’a. Jego solówek stanowczo tu za mało, a zespół nie bardzo wie, czy grać pop-rockowe emeryckie przeboje, czy dać czadu w starym stylu. W efekcie jest średnio (od strony kompozycji, bo na gitarowe riffy, wokal czy brzmienie nie można narzekać), ale to i tak moim zdaniem najlepszy krążek Black Lebel Society od dobrych kilku lat. Na pewno mocniejszy i bardziej konkretny niż Shot To Hell czy ciężki w odbiorze Order Of The Black. Gdyby nie to smędzenie w stylu Bon Jovi… Jeśli jednak na kolejnym wydawnictwie panowie utrzymają formę z początku płyty – będzie dobrze. Mogą też grać tak jak w Empty Promises – to jeszcze jeden świetny kawałek, podobnie jak opener żywcem przypominający Black Sabbath z ostatniej płyty, ale to w końcu nikogo nie powinno dziwić – patrz pierwsze zdanie recenzji.
Po tym emocjonalnym wstępie uspokoję fanów, że nie jest wcale tak tragicznie, bo to w końcu zacna kapela i nawet jeśli momentami trochę przynudza, to potrafi też wykrzesać nieco ognia. Pozytywnie zaskakuje zwłaszcza początek albumu. Otwierający całość Fields Of Unforgiveness i następujący po nim singlowy My Dying Time to najlepsze kawałki w zestawie. Soczyste, potężne brzmienie obiecuje wiele i przywraca wiarę mocno zachwianą poprzednim albumem. Na tej fali utrzymuje się jeszcze trzeci numer Believe, natomiast potem zaczyna się ostra jazda w dół. Nijakie ballady mieszają się z nieco żywszymi, ale także miałkimi i monotonnymi kompozycjami, będącymi co najwyżej nieudaną kalką wyżej wymienionych. Brak wyrazistości utworów nie pierwszy raz gości w twórczości Amerykanów, ale taki stylistyczny bałagan trochę nie przystoi gitarzyście Osbourne’a. Jego solówek stanowczo tu za mało, a zespół nie bardzo wie, czy grać pop-rockowe emeryckie przeboje, czy dać czadu w starym stylu. W efekcie jest średnio (od strony kompozycji, bo na gitarowe riffy, wokal czy brzmienie nie można narzekać), ale to i tak moim zdaniem najlepszy krążek Black Lebel Society od dobrych kilku lat. Na pewno mocniejszy i bardziej konkretny niż Shot To Hell czy ciężki w odbiorze Order Of The Black. Gdyby nie to smędzenie w stylu Bon Jovi… Jeśli jednak na kolejnym wydawnictwie panowie utrzymają formę z początku płyty – będzie dobrze. Mogą też grać tak jak w Empty Promises – to jeszcze jeden świetny kawałek, podobnie jak opener żywcem przypominający Black Sabbath z ostatniej płyty, ale to w końcu nikogo nie powinno dziwić – patrz pierwsze zdanie recenzji.