LYKKE LI
I Never Learn
2014
Aż 3 lata kazała czekać na swój kolejny album Lykke Li, szwedzka piosenkarka o intrygującym głosie, która porwała świat piosenką I Follow Rivers i zadziornym hitem Get Some. Bolesne wydarzenia w życiu prywatnym artystki zadecydowały, że I Never Learn to zdecydowane odejście od różnorodności płyty Wounded Rhymes w kierunku refleksyjnej, spokojnej, tęsknej muzyki, jaka w całości wypełnia jej najnowszy krążek. Zresztą same tytuły piosenek mówią wiele: Serce ze stali, Nigdy już nie będę kochać, Kochaj mnie jakbym nie była z kamienia, itd. Swą muzykę najlepiej charakteryzuje sama autorka: „Każdy kawałek to ballada o mocnym ładunku emocji. To piosenki w stylu tych, jakie puszczano w dawnych stacjach radiowych. Idealne do wolnego tańca. Wolno rozwijające się utwory”. W zasadzie na tym można by zakończyć recenzję, bo kto lubi takie klimaty, pokocha najnowsze wcielenie Szwedki. Reszta uśnie z nudy, bo trudno inaczej zareagować na 9 niemal identycznych piosenek. Wszystkie ładne, ale co z tego, skoro zlewają się w jedną? Na szczęście to tylko 33 minuty muzyki – trochę mało jak na dzisiejsze standardy.
Lykke Li nie jest wybitną wokalistką lecz ma w swoim głosie to „coś”. Jego barwa idealnie pasuje do takich smutasów, jakie serwuje na nowym albumie. Czy to podnosi wartość wydawnictwa? Niekoniecznie. Ma to wszystko swój urok, recenzenci zapewne napiszą o spójności stylistycznej, że to płyta klimatyczna, itp. To wszystko prawda, ale nie cała, bo nawet nalepsze ciastko zjedzone 9 razy może przyprawić o niestrawność. Jak bardzo brakuje tu takiego Get Some…
Mimo tych narzekań nie mogę jednoznacznie napisać, że to słaby album. Przeciwnie – to zestaw bardzo ładnych piosenek, które czarują osobno, lecz zestawione razem stwarzają zupełnie inne wrażenie. Niby przyjemnie się tego słucha ale nagrania nie angażują, przemijają niczym sklepowy muzak. Nie ma tu żadnego elementu, ktory by ożywił całość, wybudził słuchacza. O ile więc chyba najpiękniejszy w zestawie numer No Rest For The Wicked zachwycał na singlu, o tyle na płycie ginie wśród jemu podobnych. Jak i wszystkie pozostałe. Gdybym musiał z tego melancholijnego kolażu jeszcze coś wybrać, postawiłbym na niepokojący Gunshot. Ale nie muszę…
Mam nadzieję, że Lykke Li szybko upora się z problemami emocjonalno-sercowymi i krążek I Never Learn to jej ostateczny rozrachunek z przeszłością, a na kolejnej płycie nie pozwoli słuchaczom cierpieć razem z nią i pokaże trochę pazura. Nie mówię o całkowitej zmianie stylu (taneczna wersja I Follow Rivers budziła zgrozę), lecz dodaniu pewnych elementów, dzięki którym poprzedni album jako całość wypadał znacznie lepiej niż ten nowy.
Lykke Li nie jest wybitną wokalistką lecz ma w swoim głosie to „coś”. Jego barwa idealnie pasuje do takich smutasów, jakie serwuje na nowym albumie. Czy to podnosi wartość wydawnictwa? Niekoniecznie. Ma to wszystko swój urok, recenzenci zapewne napiszą o spójności stylistycznej, że to płyta klimatyczna, itp. To wszystko prawda, ale nie cała, bo nawet nalepsze ciastko zjedzone 9 razy może przyprawić o niestrawność. Jak bardzo brakuje tu takiego Get Some…
Mimo tych narzekań nie mogę jednoznacznie napisać, że to słaby album. Przeciwnie – to zestaw bardzo ładnych piosenek, które czarują osobno, lecz zestawione razem stwarzają zupełnie inne wrażenie. Niby przyjemnie się tego słucha ale nagrania nie angażują, przemijają niczym sklepowy muzak. Nie ma tu żadnego elementu, ktory by ożywił całość, wybudził słuchacza. O ile więc chyba najpiękniejszy w zestawie numer No Rest For The Wicked zachwycał na singlu, o tyle na płycie ginie wśród jemu podobnych. Jak i wszystkie pozostałe. Gdybym musiał z tego melancholijnego kolażu jeszcze coś wybrać, postawiłbym na niepokojący Gunshot. Ale nie muszę…
Mam nadzieję, że Lykke Li szybko upora się z problemami emocjonalno-sercowymi i krążek I Never Learn to jej ostateczny rozrachunek z przeszłością, a na kolejnej płycie nie pozwoli słuchaczom cierpieć razem z nią i pokaże trochę pazura. Nie mówię o całkowitej zmianie stylu (taneczna wersja I Follow Rivers budziła zgrozę), lecz dodaniu pewnych elementów, dzięki którym poprzedni album jako całość wypadał znacznie lepiej niż ten nowy.