JORN
Traveller
2013
Nigdy nie ukrywałem, że lubię pana Jørna Lande, norweską ikonę hard rocka i heavy metalu (mniejsza o nazwę, bo to zbliżone gatunki, a Lande na swoich krążkach je wyśmienicie miesza). Ma mocny, wyrazisty głos i śpiewa niemal identycznie jak nieodżałowany Ronnie James Dio, co nie jest zarzutem tylko komplementem. Pozytywnie oceniłem jego poprzednie wydawnictwa: Bring Heavy Rock To The Land i przekrojowy Symphonic. Ale co za dużo to niezdrowo – taka myśl naszła mnie po wysłuchaniu najnowszego krążka jego zespołu Jorn. Pozornie wszystko jest w porządku. Mocne brzmienie, mięsiste riffy, dobre tempo, świetny wokal – wszystko to, co znamy z poprzednich krążków, bo też nikt nie oczekuje innego grania. Problem w samych kompozycjach. Są, delikatnie mówiąc, nie najlepsze. Za mało tu typowych killerów, jakie zawsze nam serwował Norweg na swoich krążkach, za dużo zaś typowych średniaków, które zapominamy zaraz po wybrzmieniu.
Jorn to kapela, która nie zwykła schodzić poniżej pewnego poziomu, dlatego nie chcę jednoznacznie skrytykować ich nowego krążka. Pierwszy numer, ciężki i bardzo sabbathowski Overload wgniata w fotel i byłem pewien, że dalej będzie podobnie. Niestety, z nielicznymi wyjątkami, kolejne kawałki mnie po prostu znudziły. Są solidne, przepełnione duchem Dio i Deep Purple, ale niewiele więcej. Świetne partie gitarzysty Trenda Holtera i basisty Bernta Jansena niczego tu nie zmienią – pod względem technicznym nie można narzekać, jednak to trochę za mało. Wyróżnia się jeszcze tytułowy Traveller, dynamiczny numer z dobrą melodią i popisową gitarową solówką. W sumie więc 2 utwory na 10. Mało. Jest wiele świetnych momentów, wirtuozerskich popisów, jednak jako całość album nie przekonuje. Może za bardzo się pan Lande pospieszył, bo przecież w styczniu wydał poprzedni krążek? Mimo wszystko i tak warto sięgnąć po te nagrania, może inni znajdą tu więcej niż ja. Bo to nadal przyzwoite, rockowe łojenie.
Jorn to kapela, która nie zwykła schodzić poniżej pewnego poziomu, dlatego nie chcę jednoznacznie skrytykować ich nowego krążka. Pierwszy numer, ciężki i bardzo sabbathowski Overload wgniata w fotel i byłem pewien, że dalej będzie podobnie. Niestety, z nielicznymi wyjątkami, kolejne kawałki mnie po prostu znudziły. Są solidne, przepełnione duchem Dio i Deep Purple, ale niewiele więcej. Świetne partie gitarzysty Trenda Holtera i basisty Bernta Jansena niczego tu nie zmienią – pod względem technicznym nie można narzekać, jednak to trochę za mało. Wyróżnia się jeszcze tytułowy Traveller, dynamiczny numer z dobrą melodią i popisową gitarową solówką. W sumie więc 2 utwory na 10. Mało. Jest wiele świetnych momentów, wirtuozerskich popisów, jednak jako całość album nie przekonuje. Może za bardzo się pan Lande pospieszył, bo przecież w styczniu wydał poprzedni krążek? Mimo wszystko i tak warto sięgnąć po te nagrania, może inni znajdą tu więcej niż ja. Bo to nadal przyzwoite, rockowe łojenie.