ROD STEWART
Time
2013
Wkładając do odtwarzacza pierwszy od 1991 roku (Vagabond Heart) autorski krążek Roda Stewarta zadałem sobie pytanie, czego oczekuję po tym artyście? Czy w ogóle czegoś oczekuję? Czy niemal 70-letni smutas może mnie czymś zaskoczyć? Na to nie ma szans, ale mógłby przecież zafundować zestaw dobrych rockowych piosenek. Te zawsze umiał tworzyć, nawet jeśli nigdy nie nagrał ani jednej wybitnej płyty. Miał ponad 20 lat na ich napisanie, gdy wykonywał cudze kompozycje i odgrzewał stare amerykańskie kotlety pod różnymi nazwami (Songbook, Soulbook, Rock Classics, Merry Christmas). Okazało się jednak, że to zbyt mało czasu bo nowe propozycje są średniej jakości (z pewnymi wyjątkami oczywiście), a z muzyką rockową mają niewiele wspólnego.
Słucham trzeci raz szukając na siłę tego, co może mi wcześniej umknęło, i nachodzi mnie refleksja, iż gust jest rzeczą względną i chyba powinienem wykazać więcej zrozumienia dla starszego pana, docenić fakt, że jeszcze mu się chce. Napracował się, napisał 11 piosenek, posilił się tylko jednym coverem (Toma Waitsa), sam to wyprodukował, i w sumie wolę takiego Stewarta, niż tego spierniczałego dziadka z ostatnich lat udającego Sinatrę. Już za to dołożę jedną gwiazdkę w ocenie. Skoro wena wróciła (po napisaniu wydanej niedawno autobiografii), powstaną też lepsze kompozycje. Na Time też niektóre dają radę. Obroni się z pewnością niezły utwór tytułowy oraz zamykająca krążek, najpiękniejsza w zestawie piosenka Pure Love, z uroczym fortepianem i orkiestrową aranżacją. Warto wyróżnić dyskotekowy Sexual Religion, który pasuje jak kwiatek do kożucha, ale jest to coś innego, świeżego (trochę mi przypomina czasy Da Ya Think I’m Sexy? z końca lat 70.). Mimo wszystko raczej nie tędy droga. Dwa singlowe numery budzą mieszane uczucia. Udający rocka The Finest Woman jeszcze ujdzie w tłoku, ale She Makes Me Happy jest kompletnie bezpłciowy. Co z tego, że ozdobiony skrzypcami i jakby żywcem wyjęty z irlandzkiego pubu, skoro melodia żadna? Niestety, podobnych piosenek Stewart ma sporo w swoim repertuarze. Już lepiej brzmią Can’t Stop Me Now czy Live The Life. Z kolei zdecydowanie zawodzą smętne, akustyczne ballady, nudne jak flaki z olejem i nie zamierzam ich wymieniać.
Podsumowując skupię się na plusach: Rod Stewart znów komponuje i powrócił z artystycznego niebytu. Może nie w najwyższej formie (kompozytorskiej, bo głosowo jest bez zarzutu), ale ćwiczenie tworzy mistrza. Wstydu nie ma, jednak na pewno stać go (stać go?) na lepsze piosenki i lepszą płytę niż Time. Potraktujmy ją tylko jako rozgrzewkę, a fanów zapraszam do Rybnika, gdzie Rod wystąpi 14 września na Stadionie Miejskim i na pewno przypomni swoje nieśmiertelne hity z dawnych lat.
Słucham trzeci raz szukając na siłę tego, co może mi wcześniej umknęło, i nachodzi mnie refleksja, iż gust jest rzeczą względną i chyba powinienem wykazać więcej zrozumienia dla starszego pana, docenić fakt, że jeszcze mu się chce. Napracował się, napisał 11 piosenek, posilił się tylko jednym coverem (Toma Waitsa), sam to wyprodukował, i w sumie wolę takiego Stewarta, niż tego spierniczałego dziadka z ostatnich lat udającego Sinatrę. Już za to dołożę jedną gwiazdkę w ocenie. Skoro wena wróciła (po napisaniu wydanej niedawno autobiografii), powstaną też lepsze kompozycje. Na Time też niektóre dają radę. Obroni się z pewnością niezły utwór tytułowy oraz zamykająca krążek, najpiękniejsza w zestawie piosenka Pure Love, z uroczym fortepianem i orkiestrową aranżacją. Warto wyróżnić dyskotekowy Sexual Religion, który pasuje jak kwiatek do kożucha, ale jest to coś innego, świeżego (trochę mi przypomina czasy Da Ya Think I’m Sexy? z końca lat 70.). Mimo wszystko raczej nie tędy droga. Dwa singlowe numery budzą mieszane uczucia. Udający rocka The Finest Woman jeszcze ujdzie w tłoku, ale She Makes Me Happy jest kompletnie bezpłciowy. Co z tego, że ozdobiony skrzypcami i jakby żywcem wyjęty z irlandzkiego pubu, skoro melodia żadna? Niestety, podobnych piosenek Stewart ma sporo w swoim repertuarze. Już lepiej brzmią Can’t Stop Me Now czy Live The Life. Z kolei zdecydowanie zawodzą smętne, akustyczne ballady, nudne jak flaki z olejem i nie zamierzam ich wymieniać.
Podsumowując skupię się na plusach: Rod Stewart znów komponuje i powrócił z artystycznego niebytu. Może nie w najwyższej formie (kompozytorskiej, bo głosowo jest bez zarzutu), ale ćwiczenie tworzy mistrza. Wstydu nie ma, jednak na pewno stać go (stać go?) na lepsze piosenki i lepszą płytę niż Time. Potraktujmy ją tylko jako rozgrzewkę, a fanów zapraszam do Rybnika, gdzie Rod wystąpi 14 września na Stadionie Miejskim i na pewno przypomni swoje nieśmiertelne hity z dawnych lat.