ROD STEWART
Merry Christmas, Baby
2012
Niedawno koleżanka z pracy zadała mi podchwytliwe pytanie:„czy lubisz Roda Stewarta?” Co bym nie odpowiedział, byłoby źle. Trudno powiedzieć, że go nie lubię, bo facet kiedyś naprawdę był dobry, nie tylko śpiewając Sailing, ale przede wszystkim In A Broken Dream. A potem, w innych już czasach, choćby Da Ya Think I’m Sexy?. Ale to historia. Wieczny playboy spierniczał i od lat śpiewa już tylko smuty dla starych dziadków. I właśnie tu w pytaniu koleżanki krył się podstęp – skoro nie zaprzeczyłem, to wyszedłem na muzycznego emeryta! Postanowiłem więc uczciwie ocenić najnowszy album Roda Merry Christmas, Baby. Ale co tu właściwie oceniać? Od ostatniej w miarę przyzwoitej płyty Stewarta minęły całe wieki, a kto lubi serię Great American Songbook, której kolejne odsłony artysta nam regularnie funduje, ten kupi w ciemno każdy kolejny krążek. Również ten najnowszy z kolędami. W końcu każdy się kiedyś złamie i musi nagrać płytę świąteczną. Jaka jest ta od Roda? Taka sobie. Do bólu przesłodzona, ale na swój sposób ładna (dla stulatka nawet bardzo ładna). Co prawda jego zachrypnięty głos tak pasuje do świąt jak pięść do nosa, ale przecież wiedziałem, co biorę do ręki. Mnie ta płyta zupełnie nie kręci, ale na pewno znajdą się tacy, którym się spodoba. Zwłaszcza, że facet wpadł na pomysł, by zaprosić wielu znakomitych gości (chyba sam zrozumiał, że nie da się spokojnie wysłuchać kilkunastu takich samych piosenek pod rząd i trzeba je jakoś urozmaicić). Michael Bublé, Cee Lo Green, Troy „Trombone Shorty” Andrews, Mary J. Blige, Dave Koz, Ella Fitzgerald i Chris Botti nieco ubarwiają ten smętny album, ale tak naprawdę odśpiewują swoje kwestie równie beznamiętnie co gospodarz. Zero jakichkolwiek emocji. Do tego głos Elli Fitzgerald wmontowano komputerowo (z przyczyn oczywistych nieboszczka nie mogła stawić się osobiście), co jest w pewnym sensie oszustwem. Wiem, że dzisiejsza technika pozwala na wiele rzeczy, mógłbym sam nagrać duet z Janis Joplin na przykład, ale do licha nie o to chodzi. Ale zostawmy to, bo piosenka z Ellą i Bottim jest chyba najlepsza ze wszystkich.
Tak naprawdę Merry Christmas, Baby to płyta tylko i wyłącznie dla fanów Roda Stewarta. Reszta raczej nie poczuje bluesa. Ja nie poczułem. Niby są wszystkie niezbędne klasyki – ale każdy słyszałem w lepszym wykonaniu. Niby Stewart śpiewa jak zawsze – ale nudzi niemiłosiernie. Kto powiedział, że święta muszą być takie smutne? Brakuje tylko żyletki w zestawie, by sobie krew upuścić. Może będzie dodana do specjalnej edycji albumu….